Lorne Bay nigdy nie było za duże. Tu każdy znał każdego, wiedział o innych tyle, ile tylko sobie życzył. Leonie wcale nie czuła się tu cudownie i też nie planowała wracać w samo centrum tego miasteczka. Życie jednak płatało figle, zesłało ich tu w podobnym czasie... Może istniał ku temu jakiś większy powód? Może coś po latach miało się między nimi zmienić? Zapewne powinno, zwłaszcza z wiedzą, którą posiadała blondynka. Problem jednak polegał na tym czy oby na pewno starczy Turner odwagi, by uporządkować we właściwy oraz uczciwy sposób ten wielki bałagan, który zrobiła tak naprawdę przed laty... A może dalej będzie trwać w bańce i udawać, że nic się nie stało.
O wiele prościej byłoby, gdyby Carter się na nią wściekał. Może i powiedział, że już zamknięte, zatrzasnął im drzwi przed nosem. Albo tak jak przez te wszystkie lata dotychczas trzymał się od niej z daleka. Leonie nie do końca odczytywała to jako swój wybór, a bardziej mężczyzny. I szanowała to. Miała też przez to poniekąd mniejsze wyrzuty sumienia odnośnie ich wspólnej nocy, która nie powinna się wydarzyć. Skoro on zapomniał, to i ona mogła, tak? Żadne z nich nie dzwoniło, nie pisało. Żyli własną codziennością. Chyba im to odpowiadało. Nie było sensu tego zmieniać, ani na siłę udawać, że nic między nimi nie ma. Próbowali być przyjaciółmi parę razy. Nigdy jednak nie udawało im się być tylko nimi. Jak więc mieliby myśleć o koleżeństwie? Powinni znać się już na tyle, by wiedzieć, że to się nigdy nie uda. Dlatego... Odległość, brak kontaktu, to było zbawienne dla każdej relacji jaką akurat w swojej codzienności tworzyli.
Tylko, że teraz wszystko było inne. Leonie miała niepowtarzalną szansę na to, żeby cokolwiek zasugerować nieświadomemu Bancroftowi. Doskonała okazja, by umówić się z nim na kawę po latach, nadrobić stracony czas, a gdzieś między wierszami wspomnieć kim tak naprawdę jest Tessie... Tylko czy właściwie mogła to zrobić bez uzgodnienia tego z Michaelem? To on przez te wszystkie lata był ojcem dla Tereshy. Jego dane widnieją w akcie. Carter jest obcym człowiekiem. A to wszystko było... Jak zły sen, z którego Leonie pragnęła się obudzić i poniekąd nie dowierzała w to, że właśnie dziś znalazła się w piekarni należącej właśnie do Bancrofta. I to z Tessie. Cholera.
Wracając jednak do tej brutalnej rzeczywistości - Teresha nie do końca dowierzała w tę opowieść o pomocnych motylach z lasu, ale zaprezentowane przez ciemnowłosego mężczyznę słodkości zrobiły na niej na tyle duże wrażenie, że zrezygnowała z głupich pytań, a jedyne co wyrwało się z dziecięcych ust to pełne podziwu wow.
-
Nie, nie ma uczuleń - odparła Leonie wyrwana ze swoich myśli, kiedy tak dobrze znany niski, nieco szrostki ton rozbrzmiał w lokalu, zwracając się po raz drugi tego dnia wprost do niej.
-
Mamo, weźmiemy? Może tata przyjedzie i akurat będą trzy dla nas - zaproponowała zachwycona swoim pomysłem dziewczynka, na co Leonie uśmiechnęła się jedynie krzywo, bo zdawała sobie dobrze sprawę z tego, że tata nie przyjedzie. Nie mogła jednak tego powiedzieć Tessie, to złamałoby jej serce.
-
Dobrze, kochanie. Wybierz tylko coś jeszcze dla babci, dobrze? Podpowiem ci tylko, że uwielbia wszystko co z makiem, szukaj uważnie - zwróciła się do córki, która zanim jeszcze Leo skończyła mówić, zaczęła już wzrokiem świdrować witryny w poszukiwaniu odpowiednich łakoci. Oczywiście z pewnością, że jej misja się powiedzie. -
Poprosimy o zapakowanie tych trzech motyli. Naprawdę to się tak nazywa? - zapytała, zerkając z uniesioną brwią na Cartera, bo cóż, była ciekawa. Tak samo jak wielu innych spraw - znalazł kogoś? Miał rodzinę? Dzieci? Żonę? Czemu tu w ogóle jest? Postanowił wychować dzieci z dala od zgiełku świata? To miałoby sens, poniekąd przecież ona sama wróciła w okolice (Carins) przed laty. Miała wiele pytań, chciała też przeprosić, biła się z myślami czy powinna zdradzić to, co sama wiedziała od niedawna... Ale nie zdobyła się na nic. Na nic więcej niż to bzdurne, nic nie wnoszące pytanie o wypieki. Brawo, Leonie.
Carter Bancroft