Now you're making me nervous
: 17 gru 2021, 16:13
#6
Frankie oddycha spokojnie. Jej klatka piersiowa podnosi się i opada wolno, jakby zastanawiała się nad każdym wdechem i wydechem. Siedzi na betonowym ogrodzeniu roślinnego klombu, nieopodal budynku, w którym aktualnie pracuje. Jest już późne popołudnie, po jej godzinach pracy, więc słońce przyjemnie obniża się po niebie, oblewając budynki ciepłym, żółtym światłem. Jest też naprawdę ciepło, ale Stern z jakiegoś powodu nie zdecydowała się ściągnąć z ramion znoszonej marynarki. Jej spokojna twarz nie zdradza co dzieje się w jej środku. Panikuje. Wydaje jej się, że go widziała. Nie byłoby to niczym zaskakującym, zważając na to, że Dawsey nadal mieszka w Lorne Bay. Nigdzie przypadkiem i magicznie nie wyparował. Mogła wziąć to pod uwagę, kiedy wracała na wybrzeże. W całej swojej naiwności wydawało jej się, że będzie w stanie go unikać. Albo bardziej prawdopodobny scenariusz – doskonale wiedziała, że to nastąpi, prędzej czy później. Po prostu musiała wrócić. Tutaj istniała szansa, że nie umrze z głodu, kiedy w Lewis Corp tolerowano jej niedyspozycje, a po opłaceniu wynajmu domku w Lorne Bay zostawało jej, chociaż odrobinę kasy na życie. Niekoniecznie na autobus jednak – co przypomniała sobie, zerkając przelotem na zegarek na nadgarstku. Musi się pozbierać, ma jakieś 15 minut do odjazdu darmowego autobusu dla pracowników jej wieżowca. Nie zamierzała wydawać niepotrzebnie dolarów na zwykły transport miejski. Wolałaby iść na pieszo, co zresztą często robiła.
Franklin podnosi się więc z trudem, sięga ręką po torebkę, którą rzuciła obok siebie i ostatni raz pozwala sobie na głęboki oddech. Wstaje, ale torebka z zepsutym zamkiem otwiera się, a jej zawartość rozsypuje po chodniku. Schyla się, żeby jak najszybciej to wszystko pozbierać i kiedy przyciska już cały swój dobytek do klatki piersiowej, odwraca się i robi krok w bok, zupełnie nie sprawdzając, czy droga jest wolna. Wpada na kogoś z impetem, rzeczy znów rozsypują się dookoła niej, więc podąża za nimi pełnym zrezygnowania wzrokiem. Dopiero po chwili wraca spojrzeniem do przeszkody, która stanęła jej na drodze i zaczyna coś mówić.
— To wszystko przez zmianę kontynentów, tutaj ziemia kręci się chyba w inną stronę — rzuca kłamstewkiem, które miałoby uczynić z niej ciekawą osobę, taką co się tu dopiero przeniosła, a nie spędziła całe swoje marne życie (co zdradzają liczne piegi na skórze). Ale mruga kilkukrotnie powiekami, oczy przestają napełniać się łzami i teraz widzi dokładnie. I te piękne, pełne zdziwienia oczy, skórę muśniętą słońcem i rozsypane w nieładzie włosy. Robi jej się niedobrze. Miała rację. Widziała go. Zamiast oddawać się we władanie swoim ciemnym i smutnym stronom osobowości powinna stąd po prostu spierdolić, póki był czas.
Wyrzuty sumienia wzbierają w niej falami. Nigdy w życiu się tak nie wstydziła. Nigdy wcześniej nie zrobiła czegoś tak głupiego. Ale tak bardzo, tak bardzo chciała go przy sobie zatrzymać. I chciała, żeby ją kochał. Teraz wie, że to mogło być za dużo. Nie tylko oszukanie go w tak okrutny sposób, ale też wychodzenie z założenia, że ktoś mógłby poświęcić swoje życie na znoszenie jej nastrojów. Na nagłą euforię, albo odmęty smutku. Nigdy nic pomiędzy poza atakami paniki, przychodzącymi w obu stanach.
— Ja… Ja naprawdę… — zaczyna, ale doskonale wie, że tutaj nie ma już nic do dodania. Wszystko jest już wyjaśnione. Pozostaje tylko ucieczka.
dawsey carleton
Frankie oddycha spokojnie. Jej klatka piersiowa podnosi się i opada wolno, jakby zastanawiała się nad każdym wdechem i wydechem. Siedzi na betonowym ogrodzeniu roślinnego klombu, nieopodal budynku, w którym aktualnie pracuje. Jest już późne popołudnie, po jej godzinach pracy, więc słońce przyjemnie obniża się po niebie, oblewając budynki ciepłym, żółtym światłem. Jest też naprawdę ciepło, ale Stern z jakiegoś powodu nie zdecydowała się ściągnąć z ramion znoszonej marynarki. Jej spokojna twarz nie zdradza co dzieje się w jej środku. Panikuje. Wydaje jej się, że go widziała. Nie byłoby to niczym zaskakującym, zważając na to, że Dawsey nadal mieszka w Lorne Bay. Nigdzie przypadkiem i magicznie nie wyparował. Mogła wziąć to pod uwagę, kiedy wracała na wybrzeże. W całej swojej naiwności wydawało jej się, że będzie w stanie go unikać. Albo bardziej prawdopodobny scenariusz – doskonale wiedziała, że to nastąpi, prędzej czy później. Po prostu musiała wrócić. Tutaj istniała szansa, że nie umrze z głodu, kiedy w Lewis Corp tolerowano jej niedyspozycje, a po opłaceniu wynajmu domku w Lorne Bay zostawało jej, chociaż odrobinę kasy na życie. Niekoniecznie na autobus jednak – co przypomniała sobie, zerkając przelotem na zegarek na nadgarstku. Musi się pozbierać, ma jakieś 15 minut do odjazdu darmowego autobusu dla pracowników jej wieżowca. Nie zamierzała wydawać niepotrzebnie dolarów na zwykły transport miejski. Wolałaby iść na pieszo, co zresztą często robiła.
Franklin podnosi się więc z trudem, sięga ręką po torebkę, którą rzuciła obok siebie i ostatni raz pozwala sobie na głęboki oddech. Wstaje, ale torebka z zepsutym zamkiem otwiera się, a jej zawartość rozsypuje po chodniku. Schyla się, żeby jak najszybciej to wszystko pozbierać i kiedy przyciska już cały swój dobytek do klatki piersiowej, odwraca się i robi krok w bok, zupełnie nie sprawdzając, czy droga jest wolna. Wpada na kogoś z impetem, rzeczy znów rozsypują się dookoła niej, więc podąża za nimi pełnym zrezygnowania wzrokiem. Dopiero po chwili wraca spojrzeniem do przeszkody, która stanęła jej na drodze i zaczyna coś mówić.
— To wszystko przez zmianę kontynentów, tutaj ziemia kręci się chyba w inną stronę — rzuca kłamstewkiem, które miałoby uczynić z niej ciekawą osobę, taką co się tu dopiero przeniosła, a nie spędziła całe swoje marne życie (co zdradzają liczne piegi na skórze). Ale mruga kilkukrotnie powiekami, oczy przestają napełniać się łzami i teraz widzi dokładnie. I te piękne, pełne zdziwienia oczy, skórę muśniętą słońcem i rozsypane w nieładzie włosy. Robi jej się niedobrze. Miała rację. Widziała go. Zamiast oddawać się we władanie swoim ciemnym i smutnym stronom osobowości powinna stąd po prostu spierdolić, póki był czas.
Wyrzuty sumienia wzbierają w niej falami. Nigdy w życiu się tak nie wstydziła. Nigdy wcześniej nie zrobiła czegoś tak głupiego. Ale tak bardzo, tak bardzo chciała go przy sobie zatrzymać. I chciała, żeby ją kochał. Teraz wie, że to mogło być za dużo. Nie tylko oszukanie go w tak okrutny sposób, ale też wychodzenie z założenia, że ktoś mógłby poświęcić swoje życie na znoszenie jej nastrojów. Na nagłą euforię, albo odmęty smutku. Nigdy nic pomiędzy poza atakami paniki, przychodzącymi w obu stanach.
— Ja… Ja naprawdę… — zaczyna, ale doskonale wie, że tutaj nie ma już nic do dodania. Wszystko jest już wyjaśnione. Pozostaje tylko ucieczka.
dawsey carleton