Nie miał nikogo, kto wyjaśniłby mu podstawy biznesu. Miał tylko trochę oszczędności, które mógł zainwestować i dużo chęci. Kochał to miejsce i potrzebował czegoś, co skutecznie zajęłoby myśli Dawseya. A Sanktuarium było do tego stworzone. I tak spędzał tu więcej czasu niż powinien, niż wymagała tego jego praca. Ale nie mógł się tak po prostu rozstać ze zwierzętami, nie mógł czasami rozstać się też z Audrey. Kiedy siadali na ich ławce, potrafili rozmawiać naprawdę długo zanim orientowali się, że czas już do domu. To miejsce uspokajało i przywodziło najlepsze wspomnienia. Tak bardzo marzył, by móc tu przyprowadzić Lily, pokazać jej koale, chciał pokazać jej wszystko. Ale czy gdyby Lily żyła, Dawsey byłby w tym miejscu? Już teraz mógłby powiedzieć, że nie. Pewnie zajmowałby się leczeniem ludzi, rozwijałby swoją karierę, ale miałby rodzinę i gdyby ktoś kazałby mu wybrać - to życie, czy tamto, bez wahania wybrałby tamto. -
Żartujesz, prawda? - spytał. Oczywiście, że żartowała. Ze wszystkich przyjemności w życiu, jedzenie było najlepszą i nawet, gdyby zadał sobie największą pokutę świata za wszystkie błędy, które popełnił, nie zrezygnowałby z dobrego jedzenia. Z naciskiem na dobrego. Kochał kuchnię australijską i często bywał w rodzimych knajpach. -
Nie no, zostaną tu, gdzie są. Po prostu bardziej się postaram. Nie możemy wkurzać Charlie’ego. Czuje się już lepiej? - spytał, nie dzieląc z Audrey tej sympatii. Naprawdę kochał tu być i kochał te zwierzęta, ale krokodyl go przerażał. Krokodyl i węże, bo dorosły Dawsey dostawał gęsiej skórki na myśl, że jakiś mógłby się tutaj zaplątać. -
Nie możemy ich stworzyć na oczach turystów, bo przychodzą tu dzieci. Chcesz oglądać rozbeczane dzieciaki? - spojrzał na nią uważnie. Musieliby zatrudnić psychologa. Sanktuarium, owszem, było miejscem, gdzie pomagali chorym zwierzętom i głównie na tym skupiała się ich działalność, ale turyści przyjeżdżali do Lorne Bay również dlatego, żeby znaleźć się jak najbliżej dzikich gatunków. -
Możemy zamknąć połowę Sanktuarium, zrobić Charlie’emu bardziej zaciszne miejsce, może powiększyć akwen wodny? - mógł wyłącznie pomóc jej w przystosowaniu zagrody, nie znał się na kwestiach weterynaryjnych, mimo że był lekarzem. Organizm ludzki jednak różnił się od organizmu pięciometrowego krokodyla.
Skinął głową. Podszedł do automatu i wrzucił parę drobnych, a kiedy pierwsza kawa była gotowa, podał ją Audrey, a drugą wziął dla siebie. Wyszli na zewnątrz. Dawsey wspiął się na ławkę i usiadł na jej oparciu. Mieli rozmawiać o Sanktuarium, ale nie mógł się powstrzymać. -
Wanda dalej milczy. Nie mam pojęcia, co robić. Gdzie jej szukać. Nie mam odwagi wrócić do starego domu, żeby posprzątać ten bałagan - westchnął głośno. Siorbnął łyk kawy, aż poparzył sobie język. Miał wszystkiego dość. -
Potrzebuję Sanktuarium, Audrey, bo oszaleję, rozumiesz? I chcę tu być z tobą - powiedział całkowicie szczerze. Nie wyobrażał sobie, że któreś z nich mogłoby się za to zabrać samo. Bez względu na to, jak bardzo uznawał Clark za zaradną osobę, zresztą, siebie również. Nie chciał robić tego bez niej.