: 04 lip 2022, 19:41
Cofając się do tamtych dni, nie wiedział, jakie finalnie skutki przyniosą jego decyzje. Nie tylko jemu samemu, ale także i Gemmie. Gdyby zdawał sobie z nich sprawę, nie zrobiłby tego. Nie powiedziałby jej, że nie chce, aby na niego czekała. Aby osiadła, nie czując odpowiedzialności za jego osobę. Aby nie wypatrywała ich przyszłości, która mogła skończyć się zbyt szybko. Był młody. Za młody, by cokolwiek wiedzieć. Powierzchownie zdawało się, że wiedział, co robi. Że rozumiał wszystko i to jak działał świat, ale prawda była tak, iż tacy ludzie nie istnieli. Nawet jeżeli dla wielu mógł być pewną dozą niesamowitej dojrzałości, miał tylko dwadzieścia siedem lat. W oczach własnych, w oczach swojej rodziny był kimś, kto miał pełną świadomość, dojrzałość, a jednak nie było to możliwe do osiągnięcia. Nie w ten sposób. Nie w takim wieku, dy ludzie nawet na łożu śmierci wykazywali się całkowitym brakiem zrozumienia podstawowych zasad życia. Ale zrobił to. Zdecydował i miał żyć z tą świadomością. Oraz reperkusjami tamtych wydarzeń. Po tym jak wyjechał na uczelnię do Wielkiej Brytanii, zaczął się całkowicie inny rozdział w jego życiu. To w końcu tam też poznał Leonie, z którą zbudowali pewnego rodzaju zaskakującą więź. Różniącą się aż do przesady. Sam Ephraim wiedział, że wszystko w tamtym czasie — łącznie z nim samym — różniło się od związku oraz życia, jakie posiadał z Gemmą. Ale właśnie tego także potrzebował. Odmienności. Oderwania. Nawet brutalnego. Szczególnie że wiedział, iż rodzina była czymś, co chciał posiadać. Że był gotowy, a kolejne błędy nie wchodziły w grafik przyszłości. Zostawił więc Adelaide za sobą i stanął na ziemiach Lorne Bay.
Pieprzony egoista. Czy ty w ogóle wiesz, co to znaczy?
Wiesz, jak ja się z tym czuję? Jak czułam się wtedy?
Nie masz prawa tego mówić. Nie masz prawa mieszać mi w głowie.
Pierwsze, drugie. Kolejne uderzenie. Kolejne, niezwykle silne, bolesne, ale także potrzebne. Wyrywające go z oparów nietrzeźwości i sprowadzające okrutnym policzkiem na ziemię. Nie miał prawa mówić. Nie miał prawa zakłócać życia, jakie posiadała. Wyzbytego od dekady jego osoby. Całkowicie innego. Jej własnego. Osobistego. - Chryste. To prawda. Przepraszam. Strasznie przepraszam! - zreflektował się momentalnie, gasnąc w środku i robiąc krok w tył i później jeszcze kolejny i kolejny, zwiększając dystans między nimi. Fale chłodu obmywały go na przemian z falami gorąca, gdy zdał sobie sprawę z tego, co się wydarzyło. Z tego co powiedział i jak się zachowywał... Nie. Nie mógł dalej na nią patrzeć. Odwrócił się do kobiety bokiem, aby jeszcze silniej zaznaczyć granicę, jaka nigdy nie powinna była być przez niego przekroczona. Aby uchronić się przed tym, co było niewypowiedziane, ale tak fatalnie niebezpieczne. - Przepraszam. To wszystko miesza mi w głowie. Tak. Masz rację. Przepraszam - powiedział jeszcze i odchrząknął, czując, jak policzki zaszły mu rumieńcem ze wstydu. Na szczęście niedostrzegalnym w tych cieniach. Czuł się źle. Źle, że to powiedział. Źle, że w ogóle cokolwiek zaproponował. Źle, że poszedł do tej restauracji. Źle, że w ogóle się tu pojawił. Bo w końcu... Tak. Nie mieli sobie już nic do powiedzenia. A on zachowywał się jak dziecko, pozwalając sobie na to, aby gniew, zagubienie, tęsknota ciągnęły go w tę przepaść, której dna nie potrafił dojrzeć. Poddał się temu. Zagubił rozum, a przecież nie taki był. Nie chciał być. Cokolwiek do niej czuł, było przeszłością. Przeszłością, która nie miała wrócić. I nieważne, jak piękne były tamte czasy i jak silne emocje się z nimi wiązały... Zaklął na siebie w myślach. To była desperacja. Łaknienie uchwycenia się chociażby w najmniejszym stopniu tego, aby poczuć coś, co kiedyś. Aby po prostu poczuć się szczęśliwym. Tak. Był egoistą. Był żałosny. Powinien był przecież się opanować. Co on sobie myślał? Pijany spotkaniem z nią, pozwolił sobie zapomnieć, kim był aktualnie. I gdzie znajdował się aktualnie. Kogo miał wokół…
Nie. Dość. Żył w przesadnej fascynacji czymś, co już nie istniało. Co skończyło się na jego własne życzenie i nie miał prawa niczego oczekiwać. Nie miał prawa do niczego wracać. Nie miał prawa burzyć i zakłócać życia, jakie prowadziła ona. Wszystko się zmieniło. A oni wraz z resztą. - Przepraszam, panno Fernwell - powiedział jedynie głosem wypranym z emocji, prostując plecy. Tonem, jakiego używał w trakcie oficjeli, a teraz zwracał się do niej. Zwrócił się także ku kobiecie tytułem, w jakim ją zostawił. Nosiła inne nazwisko? Nawet jeśli tak było, nie interesowało go to na tyle, aby nie popełnić błędu. Lub właściwie z pełną premedytacją to zignorował. I robił to, co umiał najlepiej. Chciał być... Musiał być do bólu formalny, aby nie widzieć. Aby przestać widzieć ją jako kogoś, kogo pokochał jako pierwszego i być może jedynego w ten niepowtarzalny, romantyczny sposób. Musiał widzieć ją jako obcą kobietę. Oddzielny byt. To, co było, już było skończone. Musiał to sobie wtłuc do głowy. I tak. Nie miał prawa. Nie miał do niej prawa. W końcu ona nie była już tą samą Gemmą z dawnych lat, jak i on nie był już Ephraimem z momentu, w którym przyszło im się poznać. Ojciec, mąż, kapitan — to go teraz zajmowało. Teresa. Leonie. Następny, szykujący się szybko rejs. To powinno go teraz zajmować. Nie zaś wspomnienia dawnych dni. Wszak... Co miały zmienić w aktualnej teraźniejszości? Ona miała także swoje życie od dekady niepowiązane z jego osobą. Teraz byli w końcu… Całkowicie nieznanymi sobie osobami. Czyż nie?
Zerknął na stojącą kobietę kątem oka. Wydawało się, że chciał coś jeszcze powiedzieć, ale finalnie tego nie zrobił, zachowując to dla siebie. Zaczął schodzić więc z kamieni, chcąc obrać drogę powrotną na parking. Marzył już, tylko aby wrócić do domu i położyć się spać. Obudzić się rano i mieć przed sobą kolejną wizytę u Leonie. Dostarczenie Teresy do szkoły, a później... To, co zwykle.
Gem Fernwell
|zt x2
Pieprzony egoista. Czy ty w ogóle wiesz, co to znaczy?
Wiesz, jak ja się z tym czuję? Jak czułam się wtedy?
Nie masz prawa tego mówić. Nie masz prawa mieszać mi w głowie.
Pierwsze, drugie. Kolejne uderzenie. Kolejne, niezwykle silne, bolesne, ale także potrzebne. Wyrywające go z oparów nietrzeźwości i sprowadzające okrutnym policzkiem na ziemię. Nie miał prawa mówić. Nie miał prawa zakłócać życia, jakie posiadała. Wyzbytego od dekady jego osoby. Całkowicie innego. Jej własnego. Osobistego. - Chryste. To prawda. Przepraszam. Strasznie przepraszam! - zreflektował się momentalnie, gasnąc w środku i robiąc krok w tył i później jeszcze kolejny i kolejny, zwiększając dystans między nimi. Fale chłodu obmywały go na przemian z falami gorąca, gdy zdał sobie sprawę z tego, co się wydarzyło. Z tego co powiedział i jak się zachowywał... Nie. Nie mógł dalej na nią patrzeć. Odwrócił się do kobiety bokiem, aby jeszcze silniej zaznaczyć granicę, jaka nigdy nie powinna była być przez niego przekroczona. Aby uchronić się przed tym, co było niewypowiedziane, ale tak fatalnie niebezpieczne. - Przepraszam. To wszystko miesza mi w głowie. Tak. Masz rację. Przepraszam - powiedział jeszcze i odchrząknął, czując, jak policzki zaszły mu rumieńcem ze wstydu. Na szczęście niedostrzegalnym w tych cieniach. Czuł się źle. Źle, że to powiedział. Źle, że w ogóle cokolwiek zaproponował. Źle, że poszedł do tej restauracji. Źle, że w ogóle się tu pojawił. Bo w końcu... Tak. Nie mieli sobie już nic do powiedzenia. A on zachowywał się jak dziecko, pozwalając sobie na to, aby gniew, zagubienie, tęsknota ciągnęły go w tę przepaść, której dna nie potrafił dojrzeć. Poddał się temu. Zagubił rozum, a przecież nie taki był. Nie chciał być. Cokolwiek do niej czuł, było przeszłością. Przeszłością, która nie miała wrócić. I nieważne, jak piękne były tamte czasy i jak silne emocje się z nimi wiązały... Zaklął na siebie w myślach. To była desperacja. Łaknienie uchwycenia się chociażby w najmniejszym stopniu tego, aby poczuć coś, co kiedyś. Aby po prostu poczuć się szczęśliwym. Tak. Był egoistą. Był żałosny. Powinien był przecież się opanować. Co on sobie myślał? Pijany spotkaniem z nią, pozwolił sobie zapomnieć, kim był aktualnie. I gdzie znajdował się aktualnie. Kogo miał wokół…
Nie. Dość. Żył w przesadnej fascynacji czymś, co już nie istniało. Co skończyło się na jego własne życzenie i nie miał prawa niczego oczekiwać. Nie miał prawa do niczego wracać. Nie miał prawa burzyć i zakłócać życia, jakie prowadziła ona. Wszystko się zmieniło. A oni wraz z resztą. - Przepraszam, panno Fernwell - powiedział jedynie głosem wypranym z emocji, prostując plecy. Tonem, jakiego używał w trakcie oficjeli, a teraz zwracał się do niej. Zwrócił się także ku kobiecie tytułem, w jakim ją zostawił. Nosiła inne nazwisko? Nawet jeśli tak było, nie interesowało go to na tyle, aby nie popełnić błędu. Lub właściwie z pełną premedytacją to zignorował. I robił to, co umiał najlepiej. Chciał być... Musiał być do bólu formalny, aby nie widzieć. Aby przestać widzieć ją jako kogoś, kogo pokochał jako pierwszego i być może jedynego w ten niepowtarzalny, romantyczny sposób. Musiał widzieć ją jako obcą kobietę. Oddzielny byt. To, co było, już było skończone. Musiał to sobie wtłuc do głowy. I tak. Nie miał prawa. Nie miał do niej prawa. W końcu ona nie była już tą samą Gemmą z dawnych lat, jak i on nie był już Ephraimem z momentu, w którym przyszło im się poznać. Ojciec, mąż, kapitan — to go teraz zajmowało. Teresa. Leonie. Następny, szykujący się szybko rejs. To powinno go teraz zajmować. Nie zaś wspomnienia dawnych dni. Wszak... Co miały zmienić w aktualnej teraźniejszości? Ona miała także swoje życie od dekady niepowiązane z jego osobą. Teraz byli w końcu… Całkowicie nieznanymi sobie osobami. Czyż nie?
Zerknął na stojącą kobietę kątem oka. Wydawało się, że chciał coś jeszcze powiedzieć, ale finalnie tego nie zrobił, zachowując to dla siebie. Zaczął schodzić więc z kamieni, chcąc obrać drogę powrotną na parking. Marzył już, tylko aby wrócić do domu i położyć się spać. Obudzić się rano i mieć przed sobą kolejną wizytę u Leonie. Dostarczenie Teresy do szkoły, a później... To, co zwykle.
Gem Fernwell
|zt x2