eleven
hell is empty and all the devils are here
Umówili się na trening, to wszystko. Jasne, po
takich wiadomościach jakie wymienili przed południem, Lorenzo spodziewał się finiszu w pocie po zupełnie innego rodzaju ćwiczeniach, ale przecież to nie było nic pewnego. Umówili się na trening, a ona nie odzywała się już od czterech godzin.
Nie należał do szczególnie przewrażliwionych osób, a o Odette mimo wszystko nie wiedział prawie kompletnie nic. Tylko tyle, ile dało się wywnioskować z rzutu okiem na ramki ze zdjęciami w jej mieszkaniu zanim zaczęli się pieprzyć i z całej sterty wymienionych dwuznacznych złośliwości, które wcale nie przybliżały go do poznania jej
tak naprawdę. Sam się przecież bronił przed tym, aby miała szansę go poznać. Może jego też już miała dość; może znalazła sobie kolejnego naiwnego, a on nagle stanął w pozycji, w której pozostawił nie tak dawno Arthura? Taka możliwość była bardziej niż prawdopodobna. Jednak gdzieś w głębi świadomości Lorenzo wciąż słyszał ten cichy, natrętny szept powtarzający jak mantrę, że coś jest bardzo nie w porządku.
I nie chodziło tutaj o urażoną męską dumę.
Chociaż może trochę chodziło.
Kiedy minęło pół godziny, a kobieta wciąż nie dawała znaku życia, Lorenzo jeszcze raz przeczytał jej wiadomości, dopiero teraz dostrzegając w nich ilość podejrzanych rzeczy opisywanych przez Odette, które wcześniej traktował z pobłażaniem jako zwykłe marudzenie. Nie było żadnego adresu; tylko tyle, że wyjechała za miasto, że ktoś ją wpuścił do domu i czymś poczęstował. Że śmierdziało trupem. Jak mogło mu się to wtedy wydać zabawne? Szybko odepchnął od siebie tą niczego nie zmieniającą myśl i zrobił to, co wychodziło mu w życiu najlepiej: przeszedł do działania.
Zadzwonił do kolegi pracującego w telekomunikacji, który wisiał mu przysługę.
— Musisz cierpliwie poczekać — usłyszał w słuchawce głos znajomego, kiedy skończył wymieniać całą litanię przysług, za którą tamten miał dla niego złamać prawo. — Wyślę ci adres jak tylko go znajdę.
—
Wiesz, że nienawidzę czekać. To ważne, stary, naprawdę — odparł Falcone, mrużąc wściekle oczy, choć z oczywistych względów rozmówca nie mógł zauważyć tej oznaki zirytowania. —
Mam złe przeczucia. To numer koleżanki, nie odzywa od kilku godzin. Nie przyszła na trening — wyjaśnił, nie czując nawet najdrobniejszego ukłucia żenady za nazwanie jej
koleżanką, choć było to określenie leżące od prawy najdalej jak to możliwe.
— Teraz śledzisz dziewczyny zamiast się z nimi umawiać, co?
—
Nie umawiam się z dziewczynami, jestem w związku. — Nic, zupełnie nic. Nawet mu powieka nie drgnęła. Tylko dlaczego facet w słuchawce zaśmiał się tak głośno?
— Dobra, jasne. Jak sobie chcesz. Czekaj na wiadomość — odpowiedział wesoło i się rozłączył.
Ale jemu wcale nie było do śmiechu. Nerwowe oczekiwanie odkładało się w spiętych mięśniach karku i szyi, powodując fizyczny dyskomfort. W końcu stało się jasne, że mężczyzna nie może dłużej biernie czekać, więc nie marnując energii na przebieranie się, wyszedł z siłowni, odpalił motocykl i z rykiem silnika wpadł w miejską arterię. W połowie drogi do Lorne Bay dostał lokalizację komórki Odette i aż zgrzytnął zębami. Co ona robiła na takim odludziu? Czy naprawdę są tam w ogóle jakieś domy? A może te wiadomości nie miały żadnego znaczenia?
Pokonując resztę drogi, Lorenzo łamał wszelkie możliwe przepisy drogowe. Zapadał już zmierzch, kiedy wreszcie zatrzymał maszynę na wąskiej, ubitej drodze pośrodku lasu. Nie podjechał do samego domu; nie chciał być usłyszany. Nieważne jak głupio to brzmiało, kiedy o tym myślał. Idąc w głąb, w stronę posesji ogrodzonej marną siatką i rozlatującej się rudery, nieustannie pluł sobie w brodę. Adrenalina spowodowana tą szaloną przejażdżką wypłukała trochę tamtego spięcia. Nie myślał wcześniej racjonalnie — przecież nie było możliwości, żeby Odette siedziała cały dzień w takim miejscu, bo i po co? A nawet jeśli, to nie była jego sprawa. Tak więc naruszał teren prywatny z powodu urojeń i irracjonalnego przekonania o własnej wyjątkowości w oczach kobiety.
Byłby prychnął z ogromu pogardy dla siebie, gdyby akurat nie starał się skradać.
Mimo wszystko wciąż szedł do przodu, krok za krokiem, stąpając jak najciszej i błogosławiąc zapadający w lesie zdecydowanie szybciej mrok. Nie zamierzał zostać wykryty i postrzelony za potencjalną próbę włamania. Wreszcie dotarł pod dom i przyległ plecami do przegniłych desek tworzących mało estetyczną, łuszczącą się pod naporem ciała elewację budynku.
To wtedy usłyszał przeraźliwy wrzask, który zatrzymał jego serce na kilka długich uderzeń i ściął lodem krew w żyłach.
Odepchnął się od ściany i nie zwracając już większej uwagi na to, czy jest widziany przez brudne okna puścił się biegiem wzdłuż ściany. Musiał znaleźć werandę albo główne drzwi, ale na następnej również żadnych nie było. Zaklął szpetnie pod nosem i biegł dalej, aż wypadł za róg budynku i stanął na wprost wejścia. Nie było miejsca ani czasu na myśli. Tylko działanie, które adrenalina szeptała mu wprost do ucha.
Kopnął. Raz, wkładając w to cały swój niepokój. Drugi, całe wkurwienie. Trzeciego nie było; drzwi ustąpiły, wyłamując się z lichych zawiasów, na których były przytwierdzone do framugi. Nie wszedł od razu tylko dlatego, że w tej samej chwili zadzwonił jego telefon. Natychmiast wyszarpał go z kieszeni; a na widok wyświetlającego się na nim imienia zalała go fala sprzecznych emocji. Zdał sobie sprawę, że gapi się na trzymany w dłoni ekran i tkwi w bezruchu. Odebrał.
—
Do cholery, Odette! — rzucił na powitanie, zdyszany bardziej od paraliżującego strachu na myśl o tym co zastanie w środku — i kto odezwie się w słuchawce — niż wcześniejszego sprintu. —
Gdzie... — zaczął, wpadając do domu, w którym powitał go aż skręcający żołądek smród. —
...jesteś?
Z tym słowem wszedł do salonu i jego spojrzenie zatrzymało się na nikim innym jak Odette, od której dzieliła go odległość stęchłego, całkiem sporego i tonącego w półmroku pokoju, muszącego stanowić salon. Wyraźnie poczuł, jak serce pomija jeden takt. Jak ulga spływa dreszczem wzdłuż kręgosłupa na jej widok, nawet jeśli wciąż niczego nie rozumiał.
—
Co się dzieje? — zapytał, odrzucając telefon bezładnie gdzieś w bok. —
Co to za dom, co ty tu robisz? Gdzie byłaś cały dzień? O co w tym wszystkim chodzi? — Fala pytań opuściła jego usta, jedno po drugim niczym z karabinu, nawet jeśli wyobraźnia podpowiadała wiele scenariuszy. Przez chwilę się wahał, ale wreszcie to on zrobił pierwszy krok zbliżający go do kobiety. A po nim kolejne, aż znalazł się tuż przed nią. —
Kurwa... Martwiłem się, Odette — przyznał, po raz pierwszy zadziwiająco szczerze. Zamilknął wreszcie, nie odklejając od niej spojrzenia, a jego oczach odbijał się niepokój, którego nie potrafił zatuszować. I cały ogrom niezrozumienia sytuacji, w której się znalazł.
Odette Overgaard