Klaus o miłości słyszał głównie z ust matki. Jego ojciec od zawsze był człowiekiem zbyt pragmatycznym, aby przyznawać się do odczuwania którejkolwiek emocji z gatunku tych wyższych. Ale Louise? Louise była artystką - nie tylko ze względu na profesję. Była nią całym sercem i zaprzedawała duszę każdemu uczuciu, które miało okazję przetoczyć się przez jej głowę, z osobna. Dlatego pewnie zginęła z własnej ręki, śmiercią smutną i ponurą, przygwożdżona własnym stylem przeżywania - od zawsze intensywnym, głębokim i niemożliwym do uregulowania w sposób inny niż poprzez sztukę.
Miłość z opowieści matki zawsze smakowała wiosną. Odwilżą po surowej zimie, pierwszymi roztopami, wywoływanymi przez dziewicze uśmiechy i pocałunki. Rozkwitała w swoim tempie - czasem zastygając na długie dni w jednym stanie, czasem zaskakując intensywnością swojego wzrostu. Miłość miała za zadanie zmiękczyć serce, tak jak wiosna topiła skuwającą jezioro taflę lodu. Miała wydobywać to, co najpiękniejsze, spod ostatnich warstw nieczułego śniegu. Miała wyciągać dłonie do pokrywających się pękami gałęzi drzew, wysuwać palce do pierwszych źdźbeł trawy, przebudzających się z zimowego snu. Miała być kompresem na duszę.
Klaus słuchał tych historii zawsze z przymrużonymi oczami i wyobrażał sobie moment, w którym taka wiosna ogarnie także jego. W świecie kilkuletniego ledwie dziecka tej pory roku przecież nie wiązało się z żadnymi zagrożeniami. Kiedy mama wspominała mu o niebezpieczeństwach roztopów, odsuwał jej słowa gdzieś poza swój zasięg, uznając je raczej za ubarwienie opowieści niż za prawdziwą przestrogę. Zastanawiał się czasem, dość śmiało, czy miłość jego rodziców na pewno była taka jak wiosna. Czy jego ojciec był w stanie roztapiać szerokie połacie śniegu? Czy było to coś, co dostrzegać mogła jedynie osoba, która go kochała?
Po latach uznał, że opowieść matki była baśnią, Adalbert nie był nigdy wiosennym słońcem, a lodowców Louise Krause-Werner nikomu nie udało się w porę roztopić. Doszedłszy do tych wniosków, obawiał się, że czekał go podobny los - bo wszystkie miłości, które poznał, nie smakowały wcale jak wiosna; nie dłużej niż chwilę, nie dalej niż tylko w granicach jego umysłu. Ojciec zbyt często wytykał mu podobieństwo do matki, aby teraz mógł pozbyć się tak łatwo wrażenia, że ta krocząc przez własne życie, wytyczyła też linie jego losu. Zastanawiał się czy zginie tragicznie, czy jedynie samotnie. Zastanawiał się czy przed śmiercią będzie mu dane posmakować wiosny.
A teraz miał wrażenie, że działo się właśnie to. Że z tymi pierwszymi myślami, które był w stanie dopuścić do siebie, odkrywał, że przy Saulu wokół rozkwitały przebiśniegi, że dni stawały się coraz dłuższe, powietrze lżejsze, a w nim samym wszystko budziło się na nowo do życia. Że czuł się mniej jak element wyposażenia, a bardziej jak organizm, że odkrywał na nowo połączenie ze światem i połączenie z Monroem, że każdy wymieniany między nimi pocałunek był jak zderzenie świeżego oddechu wiosny z lodowatym tchnieniem zimy, i ten pierwszy okazywał się silniejszy. I że znowu miał dziewięć lat, opowieść matki snutą ze śpiewnym zacięciem nad swoim uchem, i tę całą nadzieję, i wiarę, jaką miał w swoją przyszłość jeszcze w tamtych dniach - kiedy wszystko było w porządku, a nadchodzący czas bił w rytm słodkich obietnic.
I czuł, że mniej jest w nim miejsca na te sztuczne uśmiechy, przykrywające ponure myśli, a więcej przestrzeni na szczery śmiech - ten nieelegancki, który brzydko wykrzywiał mu twarz i sprawiał, że jeden policzek zapadał się bardziej od drugiego. I nie pamiętał już przy kim ostatnio pozwalał sobie śmiać się w taki właśnie sposób, nieprzejęty zupełnie własną estetycznością lub jej brakiem. I nie pamiętał też czy z kimkolwiek wcześniej czuł się kiedykolwiek tak czysty po wszystkim - po tych skłębionych oddechach, urywanych dźwiękach i splątanych kończynach. Czysty i lekki jak wiosenne powietrze, a nie brudny i lepki jak ubłocony śnieg, trzymający się uparcie podeszwy butów.
I w tym wszystkim zatracał się coraz mocniej, i śmielej - w obawie przed przymrozkiem odtwarzając w głowie w kółko każdą z tych chwil, w których czuł się wyjątkowo. I udawał, że po czasie wcale nie wątpił w ich magię, i to kłamstwo szło mu o tyle sprawnie, że przecież każdemu z tych momentów już deptał po piętach kolejny, mający utwierdzić go w tym przekonaniu: że był nadal młody, był nadal piękny, był nadal możliwy do pokochania, a wszystkie te pozostałe po próbach ogrzania się w środku podczas śnieżnych burz bryłki węgla, można było zwyczajnie wziąć na szuflę i wyrzucić przez piwniczne okno z powrotem na zewnątrz.
Tak właśnie czuł się, kiedy Saul go całował, kiedy przytulał go do siebie, okrywał kocem i gładził delikatnie po włosach, kiedy ogrzewał go tak czule jak pierwsze promienie wiosennego słońca, nabierającego mocy po zimowym śnie.
-
Twój - odszepnął gładko i w tym momencie zrozumiał, że zaczęła się dla niego odwilż.
Saul Monroe