Zawsze miały kojarzyć mu się z przekrojami najrozmaitszych drzew — to nie linie papilarne, a słoje roczne rysowały się na jego bladych, doświadczonych nie tylko niezliczonymi godzinami fizycznej pracy, a także niemal już ś r e d n i m wiekiem dłoniach. Palce posiadały
pęknięcia: na koniuszkach liczniejsze (zadane nie tylko ostrym dłutem, ale też odważnymi pociągnięciami skóry po jeszcze surowej, nieoszlifowanej powierzchni), na pełnych długościach z kolei pasmowe i nieraz głębsze rany, gojące się w końcu wypukłe, białe blizny. Terence — podobnie jak reszta bardziej ambitnych, a mniej wyrachowanych stolarzy — nie znosił rękawic ochronnych. Musiał p o c z u ć materiał swojej pracy; ta inaczej wydawała się bezcelowa. Obnażone zapałem opuszki miały napotkać na każdą wypukłość i wklęsłość, każdą wadę, rysę i wszystko pomiędzy — być może to podobało mu się w nich najbardziej; ta surowa, rzeczywista niedoskonałość, której ostatnimi czasy (a nade wszystko: w ciągu kilku minionych miesięcy) aż w nadmiarze doszukiwał się u samego siebie.
Przecięcie skóry, pnące się ciekawsko od zgięcia palca aż pod krawędź paznokcia,
zabawnie piekło, kiedy przyspieszając kroku, wprawił w ruch także zwisające wzdłuż ciała ręce, poruszające się teraz w zwartym rytmie — rana nie była na tyle głęboka, by przejąć się nią jeszcze w zakładzie stolarskim, opóźniając tym samym etap wpadnięcia na ainsworthową sylwetkę, ale też nie na tyle błaha, by pozwoliła o sobie zapomnieć.
Był p o d e n e r w o w a n y — nie tylko postawionymi sztywno terminami, dobiegającymi końca (choć projekty, wręcz przeciwnie, do finiszu bynajmniej się nie zbliżały), nie tylko alarmującym cieniem skrywanym pod tęczówkami oczu Leandra i nieraz nawet Oakley, ale przede wszystkim był zaniepokojony M i c h a e l e m. Michaelem i Dante; razem, osobno, w drobnych połączeniach, w krótkich nawiązaniach — każdej konstrukcji. A teraz, dodatkowo — otrzymanym telefonem.
Nazwałby to paranoją (on i zapewne niejeden psychiatra, choć wolał nie zagłębiać się w rozważania o treści “co pomyślałby o mnie specjalista”) — to, że za każdym razem, kiedy tylko Dante odzywał się niespodziewanie (czy to telefonicznie, czy w trakcie niegroźnych chwil milczenia; przebywając w jednym pomieszczeniu, lub w jednym łóżku, zaraz przed snem lub tuż po nim), Terence wszystkie swoje podejrzenia kierował niezwłocznie na wyklętego, upchniętego w zakamarkach zapomnienia
brata, którego mimo najstaranniejszych chęci, nie dało wymazać się z drzewa genealogicznego zwykłą zmianą nazwiska.
I teraz także:
och, dowiedziałeś się, o tym chcesz porozmawiać?
Choć wątpił, by rozmowa ta miała zająć im więcej czasu, niż zabierało wypowiedzenie dwóch (jakże należących mu się!) słów: pierdol się.
Tym razem jednak nie beztroska, udekorowana w uśmiech twarz bruneta (jak bywało to zwykle) odwiodła go od ów podejrzeń. Zrobiła to widziana jeszcze z pewnej odległości nieprawidłowość doczepiona do jego fizjonomii.
—
Dante? — nie pytał dlatego, że nie rozpoznał w nim poszukiwanej przez siebie osoby; pytał, bo zwykle kojąca nerwy i rozczulająca aparycja mężczyzny teraz wzbudzała jego niepokój, wzniecała strach. Pytał, bo przez moment nie potrafił odnaleźć w umyśle ani jednego słowa, które nie ograniczałoby się właśnie do jego imienia, do jego osoby.
—
Chcesz o tym porozmawiać? — zdążył się już bowiem nauczyć, że Dante nie zawsze odnajdywał na to chęć; nie, kiedy po raz kolejny wsuwał zaczerwienione poparzeniem palce pod chłodny strumień wody, nie kiedy swobodna, leniwa rozmowa nieoczekiwanie zahaczała o temat jego wypadku.
Sam tymczasem wpatrywał się (stojąc ledwie dwa kroki od bruneta) w
wadę rozkwitającą pod przeciwsłonecznymi okularami (takimi, których jeszcze na trzydziestolatku nie widział), w odkrytych przestrzeniach pod łącznikiem szkieł, tuż przy nasadzie nosa, która znów przywiodła na myśl tę jego cudaczną, rzeźbioną w drewnie analogię o niedoskonałościach.