#3 i know i'll be alright but i'm not tonight
: 11 paź 2021, 21:23
Pod kaskadą dantejskich myśli spadających na niego jak pochłonięte ogniem meteoryty, nie mogące przynieść nic innego jak tylko klęskę, zdecydował się na pochwycenie rzadko używanego telefonu i wykonanie jednego tylko połączenia, nad którym nie zastanawiał się zbyt długo — to było jakby niekontrolowanym impulsem, którego skutki pozostawały jeszcze nieodkryte. Bo nie był taki. Nie potrzebował niczyjej pomocy, radząc sobie z problemami samodzielnie; było to jego prywatnym aksjomatem, wobec którego pozostawał od zawsze lojalny. A jednak ten jeden raz zdecydował się przełamać kompulsywną potrzebę zachowania swych zmartwień dla siebie i za sprawą postanowienia tego zaistniało pewne przedziwne połączenie, dające się streścić w kilku zdaniach. Co robi, czy jest zajęty. Czy może wpaść, ale nie musi, spokojnie, on wszystko zrozumie. Więcej ciszy niż werbalnych reakcji. Więcej lakonicznych pytań niż jakichkolwiek wyjaśnień. I w końcu zaparkowanie pod jego budynkiem, tępe wgapianie się w pracujące wycieraczki, choć wcale nie padał deszcz. To nie tak, że Walter postradał rozum — nic zwyczajnie nie chciało z nim współpracować; nawet mechanizm samochodowy, włączający się przypadkiem za sprawą podenerwowania. Gdy więc te zamarły w bezruchu, Wainwright uczynił to samo, nie opuszczając wcale pojazdu. Patrzył niby przed siebie, w szereg innych samochodów pogrążonych w stagnacji, a jednak widział jakby tylko zapalone światło na szczycie ciemniejącego lokalu, świadczące o jednym — że ktoś na niego czeka. Wyobrażał sobie to spotkanie — zadawane pytania, co się stało, dlaczego jest taki, co może zrobić, jak pomóc. Wyobrazić nie potrafił sobie jednak odpowiedzi, nie przychodzących ani teraz, ani wtedy w szpitalu, gdy wszystko posypało się jak domek z kart, choć tylko pozornie. Nic złego się bowiem nie stało, nic konkretnego, a jednak cały świat jakby runął. I czy naprawdę chciał, by w stanie takim widział go On? Nie chciał, oczywiście że nie. Ale potrzebował czyjejś obecności, nie sprowadzającej się do zalegania na kanapie w towarzystwie bezrozumnych psów, machających głupio ogonem i kapiących śliną na kafelki. Wysiadł więc w końcu, wdrapując się na samą górę budynku, w jakim nogi swej stawiać nie miał już wcale, a na pewno nie w tym konkretnym celu — bo Jonathan i chyba Marienne, bo plotki, pogłoski, wymysły, fanaberie. Bo za szybko i tak dalej, nieważne, to teraz wydawało się całkiem nie istnieć. I nagle drzwi się już uchyliły, choć nie przypominał sobie, by przycisnął dzwonek, tak wysnuty był teraz ze wszystkiego. Wykrzesał z siebie jednak uśmiech, zmizerniały dość, ale szczery. Postanowił także, że myśli swe zachowa dla siebie, bo tak łatwiej i odpowiedniej, bo sama obecność blondyna jest wystarczająca. — Udało mi się wcisnąć cię w grafik — głupi żart, nawiązujący do poprzedniej rozmowy. Do upierania się, że nie ma czasu i zmienić tego już po prostu nie może, a jednak zjawił się pod jego drzwiami zaledwie trzy dni później, absurdalne, prawda? — Nie zajmę ci dużo czasu, pewnie jesteś zajęty — wiedział, że nie jest. Zapewniał o tym przez telefon, uspokajał, że to nic, że może przyjść, zostać ile chce, a jednak Walter wolał wypierać ze swej pamięci większość wypowiedzianych wówczas słów. I przekroczył próg drzwi, z jednej strony chcąc złożyć na ustach jego przelotny pocałunek, z drugiej odczuwając niechęć względem wszystkiego. — Chciałem… Ten mój prawnik naprawdę jest kretynem, nie wiem po co się tak denerwowałeś — nie, o tym na pewno rozmawiać nie chciał, a jednak to właśnie te słowa wysypały się z ust. I były jakieś takie bezbarwne, niepokojące nawet, ale były też jedynym, co mógł od siebie teraz zaoferować.
benjamin hargrove
benjamin hargrove