Maluje obrazy — Ebay, etsy
24 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Oklejony od rzeczywistości artysta. Wiecznie chodzi w słuchawkach. Dla jednych oaza spokoju, dla innych zaś prawdziwy wulkan emocji. Na pozór zamknięty w sobie, wyalienowany człowiek, charakteryzujący się wyjebanizmem w czystej postaci, w rzeczywistości persona wyjątkowo wrażliwa, czuła i mocno współodczuwająca. Lekko szurnięty. Patrzący na świat z własnej, nagiętej perspektywy. Bezpośredni. Bezmyślny. Zachowawczy.
001.

You'd kill yourself for recognition
Kill yourself to never, ever stop
You broke another mirror
You're turning into something you are not

Drying up in conversation
You will be the one who cannot talk
All your insides fall to pieces
You just sit there wishing you could still make love


Intensywny wiatr przy wybrzeżu powoli tracił na sile, zwiastując zbliżające się zakończenie dnia, kiedy Dash Brooks pewnym ruchem ręki ocierał kawałek węgla o szorstki papier szkicownika. Z przymrużonych powiek spoglądał na kierujące się ku horyzoncie słońce, powoli przechodzące z intensywnych, jaskrawych kolorów w stonowany pomarańcz z elementem czerwieni. Zachody słońca nad wodą były wyjątkowo spektakularne. Nie dość, że nic nie zasłaniało długich promieni, to odbicie całego procesu w tafli wody sprawiało, że efekt końcowy zyskiwał na odbiorze.
Westchnął cicho, przenosząc wzrok na to piękne zjawisko, głowę opierając o chłodną powierzchnię starego rybackiego kutra, na którym się znajdował. Często tam bywał. Traktował to miejsce jako swojego rodzaju azyl. Słodką odskocznię od rzeczywistości. Miejsce kompletnie odcięte od ludzi, gdzie głośny śpiew mew otulał otoczenie, a uliczny gwar nie dochodził nawet w najmniejszym stopniu.
Kuter znalazł dobre kilka miesięcy temu, kiedy przez czysty przypadek, podczas jednego z sobotnich wieczorów wędrował po plaży bez telefonu, kompletnie tracąc orientacje w terenie i po prostu gubiąc się. Od tego dnia przychodził na jego pokład regularnie, zatracając się w niewielkim szkicowniku, który zawsze nosił przy sobie w tylnej kieszeni spodni.
Nieodłącznym elementem procesu tworzenia dla Boorksa była również muzyka. Białe, niewielkich rozmiarów bezprzewodowe słuchawki, z którymi nie rozstawał się ani na krok. Niektórzy nawet uważali, że Dash po prostu przykleił je sobie na stałe do uszu i tak już właśnie z nimi żyje. Prawie. Prawie mieli racje. Słuchał muzyki na okrągło. Pozwalała mu się skupić, pozwalała wyrazić siebie, pozwalała oddychać. Czasami jednak bywała zgubna, odbierając zdolność wyostrzonej uwagi. Zupełnie jak w tamtej chwili, kiedy w słuchawkach leciały słodkie melodie Pink Floyd, a Dash zatracony w transie nie usłyszał nawet, że od jakiegoś czasu nie był sam.
Nieznaną postać zobaczył dopiero po kilku dobrych minutach, kiedy wybrzmiała ostatnia nuta do Wish You Were Here, a węgiel, który mocno ściskał w palcach, wykruszył się na sztywny papier. Sylwetka stała tuż przy dziobie, profilem spoglądając gdzieś w kierunku ciągnącego się horyzontu. Długie, kręcone włosy unosiły się delikatnie w powietrzu, szarpane przez ostatnie podmuchy wiatru, a idealnie wyprofilowana linia szczęki podkreślana przez słoneczne promienie na moment odebrała mu dech. Dash zamarł na krótką chwilę, przyglądając się nieznajomemu. Lubieżnie lustrując drobną sylwetkę, skanując kawałek po kawałku ten nowy widok. Próbował zatrzymać ten obraz w głowie jak najlepszą fotografię. Uchwycić ulotny moment. Moment, który wydawał się jedyny w swoim rodzaju. Moment, który zapewne już nigdy się nie powtórzy.
Bezdźwięcznie przewrócił na kolejną stronę szkicownika i opierając nadgarstek o czysty papier, zaczął nakreślać zapamiętaną sylwetkę, co jakiś czas podnosząc spojrzenie na nic nieświadomego, przypadkowego modela, tajemniczo wpatrzonego w czerwone pasmo nieba.
To przez załamanie długości fal. Temu jest czerwone — rzucił po chwili niewzruszonym tonem, skupiając spojrzenie na szkicowniku — Słońce. Im niżej się znajduje, tym promienie słoneczne mają dłuższą drogę do pokonania. Niebieskie światło się wtedy rozprasza, a tu dociera tylko czerwone — mówił dalej, nie przerywając niewielkich, lecz mocnych i rytmicznych ruchów węglem. Postać na papierze powoli nabierała kształtów, a Dash nawet przez moment nie zastanawiał się na głupotą i randomem słów, jakie jeszcze chwile temu opuściły jego usta.

phineas woodsworth
ambitny krab
Kasik#0245
żałobnik, kiedyś pianista — cmentarz
26 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
what about sleeping a little longer and forgetting all this nonsense?
#7

"tylko lęk mój prawdziwość stwierdza,
lecz poza nim już nikt o mnie nie wie:
rzeczywistość, co zna próżnię serca,
pogardziła mną w niszczącym gniewie"



Zafalowała mu niczym wzburzone morze luźna koszula niedbale narzucona na dynamicznie poruszającej się klatce piersiowej. W panicznych oddechach pojawiających się znienacka odnalazł pierwszy zwiastun końca. To dzisiaj - zrób to, zrób, zrób, zrób... Słowa same układały się w pieśń pożegnalną z niepokojem odgrywaną pod bladą skórą, niczym wstęgi żył przebijające się gdzieniegdzie przez nią słabym obrysem. Przylegając do drzwi łazienki całymi plecami, odgrywał wewnętrzną walkę o resztki kontroli nad tym marnym istnieniem. Za przymkniętymi powiekami migały mu jak w kalejdoskopie obrazy dzisiejszego rodzinnego obiadu. Cała seria tak świeżych wspomnień wbijających się w serce milionami szpilek; te ziemne spojrzenie zręcznie omijające jego część stołu. Nie istniał; tak postanowił szanowny pan Woodsworth i cały wszechświat musiał przystać na wymierzoną w młodzieńca karę. Na nic zdałby się wybuchy furii oraz latająca porcelanowa zastawa po całej strojnej jadalni - walka straciła sens, choć od samego początku była wyłącznie potyczką z wiatrakami.
Przestanę istnieć.
Nie zaplanował tego zbyt dokładnie, gdy szybkim krokiem przemierzał plażę. Nie zwolnił od czasu, kiedy po wciśnięciu w kieszeń maminych leków oraz zabraniu drogocennego ojcowskiego whisky wybiegł z rodzinnej rezydencji. Powinien rzucić się z urwiska wprost w spienione fale? Któż wtedy przywitałby go z otwartymi ramionami po przekroczeniu cienkiej granicy życia? Znał wiele bóstw noszących na swoich barka ludzką śmierć - tak wielu, iż zaniepokoiłoby taka wiedza niejednego z opiekunów. Jego rodzice w zupełności nie zaliczali się do tej kategorii, udając ślepych na wszelkie możliwe przejawy cierpienia w ich rodzinie. Pociągnął się na burtę kutra rybackiego, powoli kierując się na dziób będący najbardziej wysuniętym ku wodzie. Podmuch zimnego powietrze jakby siłą wdzierający się do płuc, wręcz przytłaczał swoją siłą i rozlał się kłującym uczuciem po gardle. Phineas kciukiem odetkał znajdującą się w kieszeni tubę z lekami, w zamyśleniu śledząc płomienny bal barw na falach oceanu.
Zamrugał kilkukrotnie po zderzeniu ze słowami przenikającymi za mgły rozdzierających go uczuć. Och, nie był tu sam! Cóż robić - każdy fragment ciała Phineasa zamarł w oczekiwaniu na decyzję siły sprawczej, porażony niespodziewaną obecnością kogoś jeszcze. Paliło go nagłe spojrzenie nieznajomego, jakby pod jego przenikliwością węgliła mu się skóra, lecz ta nadal pozostawała gładka i tulona przez oddech oceanu. Zbity z tropu spoglądał ku nieznajomemu połowicznie zajętemu czymś, co z tej odległości przypominało zwykły szkicownik; co robił, co wiedział? Te chaotycznie krążące myśli wokół chłopaka o delikatnych rysach i opadających na czoło lokach ostatecznie zdmuchnęła z pierwszego planu uwaga o długości fal. Co? Zbyt mało wiedział o fizyce, by powiedzieć coś równie zaskakującego.
- Naprawdę? - Zainteresowanie w głosie Phineasa nie było tylko pustą grą, którą najczęściej obdarzał wszystkich wokoło w celu stworzenia pozorów. Oczywiście nie zawsze, gdyż coraz częściej olewał sprawę i pozwalał wypływać na wierzch własnemu brakowi zainteresowania - czym? Życiem. Zmarszczył brwi, z wolna odwracając się ponownie w kierunku fal, by swoimi oczami naiwnie doszukać się tam usłyszanej informacji. Zdejmując z niego spojrzenie na moment, obawiał się, iż sylwetka nieznajomego rozpłynie się w powietrzu jako jeden z majaków mącących w głowie. Trudno orzec, czy ponowne ujrzenie chłopaka nazwałby ulgą a może czymś zupełnie innym, nieuchwytnym dla jego palców. Kolejne słowa wypowiedział z nieugiętą pewnością oraz niewzruszoną niczym wiarą, tak by nawet same bóstwa nie potrafiły stwierdzić czy płynęły z głębi jego serca. - Myślałem, że Helios znudzony pod koniec swej podróży po niebie po prostu zabawia się barwami własnego lśnienia dla osobistej uciechy - Gdyż na pewno nie dokonywałby tego dla zwykłych śmiertelników; u bogów zapewne poza moralnością również marnie było z altruistycznym dogadzaniem osobom z nieboską krwią płynącą w żyłach. Co innego jeśli nie szczędząc niczego, składali im ofiarne skarby na pięknych ołtarzach. Jednakże szczerze powątpiewał, by ktokolwiek na świecie poświęcił coś za te promienie skaczące między falami bujanymi przez wiatr. Ty mogłeś stać się ofiarą, niewierny. Co takiego otrzymaliby za taką ofiarę?

Dash Brooks
Maluje obrazy — Ebay, etsy
24 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Oklejony od rzeczywistości artysta. Wiecznie chodzi w słuchawkach. Dla jednych oaza spokoju, dla innych zaś prawdziwy wulkan emocji. Na pozór zamknięty w sobie, wyalienowany człowiek, charakteryzujący się wyjebanizmem w czystej postaci, w rzeczywistości persona wyjątkowo wrażliwa, czuła i mocno współodczuwająca. Lekko szurnięty. Patrzący na świat z własnej, nagiętej perspektywy. Bezpośredni. Bezmyślny. Zachowawczy.
Nie spodziewał się.
Nie spodziewał się spotkać tam kogokolwiek.
Zardzewiałe deski rybackiej łodzi wyraźnie świadczyły o braku jakiegokolwiek życia, a przetarte liny podtrzymujące liczne części, wydawały się wiecznie zakurzone w ten sam, charakterystyczny sposób.
Nie liczył na towarzystwo.
Wręcz przeciwnie. Zwykł pochłaniać samotność, tak bardzo zamknięty we własnym, odizolowanym świecie. Posiadał kawałek papieru oraz ułamek miękkiego węgla za najlepszych, najszczerszych oraz najprawdziwszych przyjaciół. Oni byli zawsze. Nigdy nie oceniali.
Nie liczył na towarzystwo.
A jednak, gdy ciemne spojrzenie kasztanowych oczu skrzyżowało się z tym Dasha, coś się w nim poruszyło. Coś na moment, na krótką chwilę zatrzymało rzeczywistość. Jakby ktoś na górze po prostu znudził się filmem ludzkości i potrzebując chwili przerwy, nacisnął leniwie na ekran by zaraz potem wcisnąć przycisk pauzy. Płuca paliły od środka, jakby właśnie wypalił przynajmniej pół paczki czerwonych fajek, za to serce ruszyło z kopyta, desperacko przyśpieszając do zdecydowanie za dużej, niedozwolonej prędkości. I jak normalnie w oczach zachwycał się jedynie barwnym kolorytem, a tak w tamtej chwili przed sobą miał wyjątkowo interesującą, nieskazitelną głębię. Coś tak intensywnego, że gdyby nie nagły ruch głowy ze strony nowego towarzysza, Brooks przepadły na dobre.
Nie liczył na towarzystwo.
Ale w momencie, gdy zdumione naprawdę, poparte prawdziwą fascynacją w głosie wybrzmiało w jego uszach, miał szczerą nadzieję, że nie będzie to ostatni raz, kiedy dane mu było to usłyszeć. Potrzebował więcej. Potrzebował pełnych zdań, przeplatanych zróżnicowaną intonacją. Potrzebował cichych westchnień i głośnych przerw. Potrzebował chociażby jeszcze tego jednego, ostatniego spojrzenia. I dostał. Dostał to wszystko. Dostał bez zbędnego błagania, bez głupich podchodów i desperackich zagrywek.
Nie liczył na towarzystwo.
A jednak mocno zaintrygowany nieznaną personą, odchylił głowę nieco bardziej w tył, opierając o chłodną ścianę obskurnej kabiny kapitańskiej. Wsłuchany w mitologiczny wywód twarz utrzymał poważną, przejawiając jedynie lekkie drganie wyraźnych dołeczków, spoglądając spod zainteresowanych, lecz przymrużonych powiek.
W takim razie mam nadzieje, że Selene nie pójdzie w jego ślady i nie przepadnie w tym szalonym wirze zabawy i czystej beztroski — zaczął spokojnie, stonowanie, przekręcając delikatnie głowę, otulając wzrokiem otoczenie. Podziwiając jak czerwień nieba, wyjątkowo intensywnie zlewała się ze spokojem oceanu tuż za jego plecami — Byłoby smutno, gdyby dzisiejszej nocy na niebie nie zawisły gwiazdy w akompaniamencie księżyca — stwierdził, przenosząc spojrzenie z powrotem do kasztanowych oczu. W końcu potrzebowaliśmy gwiazd. Były niezbędnym elementem ziemskiego funkcjonowania, źródłem artystycznej inspiracji oraz przypływem melancholii, jaka potrafiła złapać samotnego człowieka pod gołym niebem w środku nocy. Potrzebowali nocnych gwiazd jak dziennego słońca. Jak Dash w tamtym momencie z nieznanych powodów potrzebował obecności długowłosego nieznajomego. Nieznajomego, którego ponownie pozwolił sobie zlustrować.
Co tam tak mocno ściskasz? — wyraźnym gestem głowy wskazał na szeroką kieszeń, w której ręka chłopaka zdawała się znajdować od samego początku tej wyjątkowo mitologicznej konwersacji. Dash wciąż uczył się odpowiednio czytać ludzi, jednak nie trzeba było być Hieronimem Bosch, żeby na własnej skórze odczuć nagłe zdenerwowanie, jakie wystąpiło u chłopaka. Szkoda tylko, że Brooks nie szczycił się klasą i szanowaniem prywatności drugiego człowieka, za to bycie wyjątkowo bezpośrednim wychodziło mu zawodowo — Przecież nikomu nie powiem — brwi delikatnie wyrwały się ku górze, malując na twarzy nutkę ironii. Oczywiście, że nie powie. Komu miałby? Poza tym nawet nie zdawał sobie sprawy jak wielki sekret tajemniczy towarzysz skrywał pod tak niewielkim skrawkiem materiału. Ponownie wbił w niego spojrzenie. Ponownie na moment, próbując wyczytać z oczy coś więcej, niż same chciały pokazać.
Nie liczył na towarzystwo,
a teraz nie wyobrażał sobie zostać ponownie sam.

phineas woodsworth
ambitny krab
Kasik#0245
żałobnik, kiedyś pianista — cmentarz
26 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
what about sleeping a little longer and forgetting all this nonsense?
Wtem zdał sobie sprawę, iż nigdy tu wcześniej nie zawędrował - wydeptywane przez lata ścieżki życia prowadziły go w zupełnie innych kierunkach; by błądził w samotności przez mgły wytartych szlaków. Powinien czuć się obcy w scenerii spowitej zapachem oceanu i rdzy miotającej się w destrukcyjnym tańcu po pokładzie kutra.
Powinien.
Powinien.
Powinien.

... a jednak dawno nie czuł się tak bliski jakiemuś miejscu, choć jeszcze przed chwilą planował uczynić je swoją pierwszą mogiłą. Tym chwilowym przedsionkiem między dwoma przeciwstawnymi sobie światami, gdzie jego dusza odpłynie powoli wraz z falami w nieznane ciemności głębin. A potem biedni postronni tej tragedii ludzie odnaleźliby to porzucone w bólach śmiertelne ciało, lecz nic by to dla niego już nie znaczyło - żadne łzy czy łkania - gdyż dawno porwałyby go niedostrzegalne dla żywych siły.
I nie czuł się nigdy bardziej żywy niż w tym prowizorycznym grobie.
Z rdzą, wiatrem i nieznajomym.
Kołaczące się pod żebrami w nieharmonijnych pląsach serce Phineasa pragnęło wiedzieć o nim wszystko - i nic! Wszakże ten wyraźny rys człowieka o fundamentach z promieni słonecznych oraz przyjemnie falującego tonu głosu płynącego w morskim szumie mógł do ostatnich chwil pozostać tym niezmąconym światem zewnętrznym wspomnieniem. To jednak kiedy uważnym spojrzeniem zapamiętywał każdy najmniejszy szczegół, wydawało się niewystarczającym; a czy przez zachłanność obróci się w pył, który skradnie mu podmuch bryzy? - Och, zdecydowanie byłoby szkoda pożegnać się z lśnieniem gwiazd - W ich blasku samotność była mu najmilsza, a w myślach rozmierzała mu sonata księżycowa. Uniósł delikatnie kąciki ust niczym dziecko gotowe do płatania figli, gdy spłynęła na niego wizja diamentowego deszczu utraconego przez Selene. Zachęcony ciągnął dalej z fascynacją odkrywcy te mitologiczne rozważania, na moment odsuwając od siebie tęsknotę za zaświatami. - A co jeśli wyrwane spod jej kontroli spadłby nam do stóp? - Wypowiadając te słowa, mimowolnie zerknął w dół, by natrafić spojrzeniem na swoje bose kończyny. Prawie to już zapomniał o porzuconych gdzieś na początku wędrówki piaszczystym brzegiem butach - któż jednak zamartwiałby się straconym obuwiem, gdy tak niedawno planował wyłącznie wyprawę za kres życia. Z wolna pokonał dzielący ich dystans, a przy stawianiu kolejnych kroków nie zważał na możliwe skaleczenia. Przystanął nagle przed nim, by wraz z pytaniem rozluźnić uścisk palców na tubce z lekami - te rozsypały się po calutkiej kieszeni jak gwiazdy rozsiane po nocnym niebie. - Nie miałbyś komu powiedzieć - Jest nadzwyczajnie spokojny, kiedy te słowa biegną w dzielącą ich przestrzeń z jego ust. Niedbale opadł tam, gdzie się zatrzymał, zaplatając dla wygody nogi po turecku, a butelkę delikatnie już opróżnioną stawiając nieopodal. Nie chciał wracać myślami do państwa Woodsworth - nie tutaj, nie skażą tej chwili własną obojętnością.
Dyskretnie od czasu do czasu zerkał ku dłoniom rozmówcy, cierpliwie wyczekując odpowiedniego momentu do zaspokojenia własnej ciekawości i kłębiących się w umyśle niewypowiedzianych pytań - pażących w język jak w klątwie podarowanej przez los. Za to nieznacznie przechylił się do rozmówcy, gdyż takiego misterium niewybaczalne było zdradzać uniesionym głosem. Niech tajemnice giną wraz z rozbijającymi się o piasek falami! - A jak myślisz, co tam mogę trzymać? Może skradłem wodze koni samej heliosowej siostry... tego też nikomu byś nie zdradził? - Zalśniły mu oczy, kiedy podsuwał mu te enigmatyczne odpowiedzi. Czy ściągnąłby na niego boski gniew? Co chciał zdradzić nieznanemu mu chłopakowi? Wszystko aż do samych kości utrzymujących go w pionie wraz z mięśniami - ale bez słów, gdyż każde z nich wydawało się Phineasowi wypadać poza ramy tej chwili. Jakby zdołał niemo przekazać istotę swojego jestestwa, by on sam odnalazł w intensywnym spojrzeniu wymarzoną przez Woodswortha apokalipsę.
Mogę pożyć jeszcze chwilę dłużej.

Dash Brooks
Maluje obrazy — Ebay, etsy
24 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Oklejony od rzeczywistości artysta. Wiecznie chodzi w słuchawkach. Dla jednych oaza spokoju, dla innych zaś prawdziwy wulkan emocji. Na pozór zamknięty w sobie, wyalienowany człowiek, charakteryzujący się wyjebanizmem w czystej postaci, w rzeczywistości persona wyjątkowo wrażliwa, czuła i mocno współodczuwająca. Lekko szurnięty. Patrzący na świat z własnej, nagiętej perspektywy. Bezpośredni. Bezmyślny. Zachowawczy.
Był zaintrygowany.
Nie wiedział dlaczego.
Za cholerę nie potrafił tego wyjaśnić. W jakikolwiek sposób wytłumaczyć. Zupełnie jakby wpadł w wielką otchłań, a jasne światło szczeliny oświetlało jedyną możliwą drogę. Nie widział całej reszty świata. Nie istniało nic. Skupił się na świetle, bo to właśnie ono było w centrum uwagi. Tylko ono widoczne, tak mocno skupiające na sobie całe zainteresowanie. Oślepiające wręcz. Zupełnie jakby tego nie rozważał. Jakby nie zastanawiał się, czy to wszystko ma u podłoża, chociaż najmniejszy sens. Nie myślał, czy to dobra bądź zła decyzja, nie rozważał, czy tak właśnie powinno być. Po prostu podążał. Podążał jak głupi, zatracony w wyjątkowym brązie ciemnych oczu z domieszką piaskowego odcienia, który zobaczył dopiero z chwilą, gdy nieznajomy wykonał kilka początkowych kroków do przodu.
Podejdź bliżej.
Podejdź, błagał wręcz w myślach. Niczym wariat odstawiony od leków. Cały w środku szalał. Emocja zakrywała kolejną i kolejną. Był zafascynowany. W tamtym chłopaku.. było w nim coś. Coś wyjątkowego. Niewielka iskra w oku, która pojawiła przelotnie, zostawiając jednak wyraźny ślad. Niewielka iskra, która sprawiła, że Dash zapragnął więcej. Zapragnął dowiedzieć się o nim więcej. Więcej o tym co skrywał w środku. Bo wyglądał na takiego z tajemnicą.
Spojrzenie wbił w bose stopy, które zatrzymały się tuż przed jego podkulonymi nogami. Nie chciał za dużo myśleć na tematy nieistotne, jednak nie mógł się powstrzymać. Gdzie do cholery zgubił buty? Przyszedł tu tak? Zawsze tak miał? Czy może porzucił je świadomie w połowie spaceru po plaży, by poczuć szorstkość piachu pod gołymi stopami? Za dużo pytań, za mało odpowiedzi. Za mało czasu. Bo przecież nie wiadomo ile tego im jeszcze pozostało. Nie chciał marnować chwili na obuwnicze preferencje, kiedy to obaj przepadli w tej wyjątkowo intensywnej, mitologicznej wymianie zdań. Nie chciał tego kończyć. Nie na rzecz butów. Nie, kiedy ich spojrzenia, tak magnetycznie połączone, grały ze sobą w zbijaka, gdy tylko Dash zadarł głowę do góry.
Nie w gwiazdach leży nasze przeznaczenie, ale w nas samych — wypowiedział powoli, lubieżnie, kładąc odpowiedni akcent na każde pojedyncze opuszczające jego usta słowo. Zupełnie jakby cytował właśnie najpiękniejsze poezje świata. Bo cytował — Szekspir — dodał, zadzierając brew ku gurze, wzrokiem odprowadzając długowłosego do parteru i mimowolnie podążając za jego ruchami, również zmienił pozycje na tą ze skrzyżowanymi nogami. Kolana pod brodą były idealnym stołem dla szkicownika, stanowiąc stabilne podłoże, jednak zdecydowanie za dużo zasłaniały. Nie chciał, żeby cokolwiek uszło jego uwadze. Najmniejszy nawet szczegół. Potrzebował więc idealną widoczność.
Złożył powoli szkicownik, ukrywając tym rysunek nieznajomego pod grubą, czarną okładką i umieścił tuż przy biodrze na chłodnym pokładzie, by zaraz potem skupić całą uwagę na postaci przed sobą. Podobała mu się ta nagła bliskość. Chłonął ją. Może nawet bardziej niż powinien. I nie myśląc za wiele, również nachylił się lekko do przodu.
Zabrzmiało trochę jak groźba — stwierdził, gdy tylko przyjemny dla ucha ton głosu opuścił usta nieznajomego, a szum fal idealnie zaakompaniował tej pięknej melodii — Powinienem się bać? — wyzywające spojrzenie wymalowało się na twarzy Dasha, tworząc tym samym niewerbalne zaproszenie do brudnej dyskusji. Chorej gry, którą rozpoczęli już z pierwszym dokładniejszym spojrzeniem w oczy.
A jak myślisz, co tam mogę trzymać? Może skradłem wodze koni samej heliosowej siostry... tego też nikomu byś nie zdradził?
Słowa obijały się głuchym echem, dudniąc w jego głowie, sprawiając, że chciał zrobić tak dużo rzeczy. Tak wiele powiedzieć. Kolosalna ilość myśli mieszała się ze sobą, w żaden sposób nie potrafiąc zblendować w jedną, właściwą odpowiedź. Chociaż w tamtej sytuacji nie było chyba jednej dobrej odpowiedzi. Tej właściwej. Tej, która momentalnie zmieniłaby bieg wydarzeń, naprawiła ludzkość i oszczędziła od zagłady. Życie nigdy nie dawało dobrych odpowiedzi. Niezależnie od ilości ponowionych próśb.
Dash wyprostował się delikatnie, bezczelnie lustrując jego młodą twarz. Kawałek po kawałku. Była tak blisko. Na wyciągnięcie ręki. Wystarczyłby jeden gest, jedno spięcie mięśni, a pod opuszkami palców byłby w stanie poczuć zapewne wyjątkowo delikatną, gładką skórę. Kusiło. Bardzo. Nie zrobił tego jednak. Zamiast tego uniósł dłoń jedynie odrobinę, pozostawiając ją na bezpiecznej wysokości, gdzieś pomiędzy parą żeber i ponownie przeniósł wzrok na towarzysza.
Myślę, że bardzo chętnie się przekonam — wydusił pewnym siebie tonem. Wyzywającym wręcz. Zaoferował swoją dłoń, z którą ten mógł zrobić, co tylko zapragnął. I chociaż cicho liczył na zaproszenie do szerokiej kieszeni bluzy, miał pełną świadomość, że może zostać ona po prostu odepchnięta. Ale tego by chyba nie przeżył. Nie w tamtym momencie, kiedy stracił kompletnie głowę dla chwili, w której trwali.
Your move.

phineas woodsworth
ambitny krab
Kasik#0245
żałobnik, kiedyś pianista — cmentarz
26 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
what about sleeping a little longer and forgetting all this nonsense?
Świat płonął.
Skąpany w ognistych promieniach słońca powoli skrywającego się za horyzontem był tylko rozpływającą się scenerią dla tych tajemniczych oczu. Phineas nie wiedział, co nastąpi, kiedy na dobre światło zniknie za granicą oceanu i nieba. Dlatego bał się, iż w egipskich ciemnościach nocy nie dostrzeże go więcej, ponownie zostając samemu z kostuchą. Wszakże spotkanie określały minuty dzielące ich od końca, zamykające w czasowych ramach. Mimo to świat nadal stał w płomieniach, a oni wraz z nim, topiący się w czerwieni i złocie - choć nieśmiertelni w tej chwili.
Nie spodziewał się takiej odpowiedzi, pozwalając słowom nieznajomego rozpłynąć się w głębinach własnej duszy. Oraz Szekspira rzecz jasna, lecz ten przemknął gdzieś w oddali niczym trzecioplanowa postać tego poematu. - Mam w sobie już tylko chaos... cóż takiego powinienem z niego uczynić? - Obniżył głos do szeptu bliskiemu szumowi fal. Przerażająca i fascynująca była wizja takiej mocy sprawczej, gdyż w ostatnich latach przypominał bardziej marionetkę ciąganą na sznurkach własnych słabości. Wraz z westchnięciem wypuścił cicho powietrze z płuc, szykując się do wejrzenia w jego duszę. - A Ty wybrałeś już swoje przeznaczenie? - Zdawał sobie sprawę, że było to pytanie zbyt trudne do zamknięcia w jednym zdaniu... a nawet i kilku! Cząstka Phineasa pragnęła choć strzępku jestestwa towarzysza, by mógł zamknąć je w sercu wraz z innymi niezwykłymi wspomnieniami.
Z jakimś krótkim zawodem kątem oka obserwował, jak notes opuszcza pierwszy plan, na którym rozgrywała się ich gra - życia i śmierci, choć drugiej aktorki zapewne nieznajomy obecności nie był świadom. Coś za coś, dokonaj wymiany; krzyczał niecierpliwy głos w umyśle Phineasa, myślami błądzący już przy odkrywaniu sekretów utrwalonych na stronicach. I szalenie zabawnym było, jak brunet w sercu zaczął targować się z wyższymi siłami, odkładając to na potem. Potem - przeciągnięte w czasie spotkanie, w którym wręcz zachłannie potrzebował obecności nieznanego chłopaka.
Kąciki ust delikatnie uniosły się w smutnym uśmiechu, po spostrzeżeniu, w jaki sposób odebrał jego słowa. To nie jemu groził, lecz wyłącznie sobie - wymierzał bezmyślny cios w samotność, która nie zatrzymała go przed dzisiejszą wędrówką na plaże. I był to rodzaj bólu trudnego do nazwania, choć nie pierwszy raz wstrzymał na moment jego serce w żelaznym uścisku. Gdy paraliżujący chłód rozlewał się falami po całym ciele, wodził spojrzeniem w przestrzeni, tak jakby ciemnymi źrenicami zdolny był wymalować rozrywające go od środka demony. Ich kontur stworzony pociągnięciami smutku oraz odrzucenia - szydercze słowa pana Woodswortha rozchodzić się miały w nich po wieki w demonicznej ewokacji. - Tylko jeśli nie zatrzymasz się teraz... ale pamiętaj, że ostrzegałem - Zaakcentował drugą część zdania, nieznacznie przekrzywiając w bok głowę niczym ciekawski kot wpatrujący się w świat za szybą. Nieuchwytny. Ale proszę, nie uciekaj, dobrze? Błagać potrafił tylko bezgłośnie.
Jednak prawdziwe uniesienie dotarło do Phineasa, gdy zrozumiał, iż rozmówca chciał wiedzieć i wydawać się mogło - nie lękał się rezultatu tego postanowienia. - A jeśli odpowiedź Cię zawiedzie? Czy bardziej wtedy bliska duszy nie będzie zawoalowana prawda? - Przed oczami przemknęło mu wspomnienie marmurowej rzeźby z neapolitańskiej kaplicy spod dłuta Antonia Corradiniego. Patrząc w osłoniętą twarz wyrzeźbioną w kamieniu czuł dreszcz tajemnicy wędrujący impulsem po zakamarkach duszy - ekstytację z niewypowiedzianej wprost prawdy. A jeśli w oczach nieznajomego stanie się przeciętną rzeczywistością?
O c h .
Wpatrywał się jak zaklęty w wyciągniętą w niemym wyzwaniu dłoń i czas się zatrzymał - tak rzekłby nie jeden poeta tworzący w cudzych wyobrażeniach obraz spotkania tej dwójki nieznajomych. Oddalonych konstelacji, których gwiazdy nieposłusznie zapragnęły wymieszać się ze sobą na nocnym nieboskłonie. Pierwsze zetknięcie było niepewne; muśnięcie opuszkami palców jedwabistej skóry i głucha modlitwa do bóstw tego świata, by podarowali mu łaskawie następne. Dopiero potem zdecydowanie pewniej objął ją w uścisku, pozwalając przepleść się ciepłu bijącemu od ich złączonych dłoni. W tym ruchu zadziało się coś jeszcze, gdy poprowadził jego rękę do siebie, naturalnie odległość między nimi coraz bardziej się zmniejszyła. Wtedy dostrzegł więcej smug wieczornego światła tańczącego w tych błękitnych źrenicach - ocean ognia z płomiennymi falami. I desperacko zapragnął utrzymać się w nich jak najdłużej, otulając się spojrzeniem syna Heliosa; tak w tym momencie nazwał go w nadzwyczaj trzeźwych myślach. Młody Woodsworth wstrzymał na moment oddech w oczekiwaniu na decyzję - było coś w tym uczuciu z balansowania nad przepaścią, spoglądania za krawędź z ciekawością przysłaniającą zdrowy rozsądek; stąd widziałeś tylko czeluść jakby bez dna. Wyrzekając się strachu, trzymał jednak swoją dłoń na jego, zaciskając ją na krawędzi własnej kieszeni. Ten bezkres nie obudziłby w nim w tej chwili demonów grozy i lęku - ani w następnej pobudzając odwagę nieprzerwanym spojrzeniem.
Planował przecież umrzeć tego wieczora.
Później.

Dash Brooks
Maluje obrazy — Ebay, etsy
24 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Oklejony od rzeczywistości artysta. Wiecznie chodzi w słuchawkach. Dla jednych oaza spokoju, dla innych zaś prawdziwy wulkan emocji. Na pozór zamknięty w sobie, wyalienowany człowiek, charakteryzujący się wyjebanizmem w czystej postaci, w rzeczywistości persona wyjątkowo wrażliwa, czuła i mocno współodczuwająca. Lekko szurnięty. Patrzący na świat z własnej, nagiętej perspektywy. Bezpośredni. Bezmyślny. Zachowawczy.
Lubie chaos — wdarł się w pół słowa, odpowiadając momentalnie na pytanie nowego towarzysza. Nawet nie wiedział, skąd wzięło się z nim tyle pewności i na swój sposób bezczelności pomieszanej z bezpośredniością. Wzrok wbijał w idealny, czekoladowy brąz oczu, zatracając się jak głupi w pięknym kolorycie oraz wyjątkowej ich głębi. Były jak nieme zaproszenie. Ciche błaganie o wejście, o bliższe poznanie, o pomoc. Sprawiały, że Dash zapragnął wskoczyć do nich bez opamiętania. Przepaść w czarnej dziurze źrenicy i na ślepo zawędrować prosto do jego duszy. Dowiedzieć się co skrywał, czego nie pokazywał i o czym nie mówił. Zobaczyć go prawdziwego i obnażonego. W całej, pieprzonej okazałości. Nowe to było dla niego uczucie i tak bardzo dziwne. Nie miał tak wcześniej. Nigdy jeszcze w swoim dwudziestoczteroletnim życiu nie czuł tak silnego połączenia z nieznajomym. Nigdy jeszcze czuł tak desperackiej potrzeby przebywania z kimś i obawy, że gdy za długo przytrzyma zamknięte powieki podczas mrugania, po ponownym otworzeniu już go nie będzie.
A w przeznaczenie nie wierzę. Bardziej w czysty przypadek, w którym to od nas zależy jak go następnie poprowadzimy — nie zdawał sobie nawet sprawy, że od pewnego czasu przestał już mrugać, zastygając w jednej pozycji, nieświadomie usiłując zatrzymać czas — Przeznaczenie to jedynie żałosna przykrywka stosowana przez poetów i pisarzy, by tylko zamaskować źle podjęte decyzje — dodał, wyczekując reakcji nieznajomego. Zupełnie jakby sprawdzał granice, poznawał pole walki, by wiedzieć, jak daleko mógł się posunąć i na co pozwolić. A w przeznaczenie faktycznie nie wierzył. Nie znosił zrzucania pięknej miłości na coś tak płytkiego jak przeznaczenie. Na głupie przekonanie, że jest na świecie jedna osoba, zapisana nam w gwiazdach. Że nasze życie jest przesądzone już od pierwszego, pieprzonego dnia i nie ważne, jakie decyzje podejmiemy po drodze, jak bardzo nie stoczymy się na złe tory to finalnie i tak skończymy tam, gdzie zostało nam to zaplanowane? Absurd. Cholerny absurd. Nie zgadzał się z tym. Nie. Jako artysta potrzebował wierzyć, że sam jest panem własnego losu. Że to on posiada władzę nad podejmowaniem decyzji, kształtując obraz życia zupełnie tak, jak ten na płótnie przy użyciu kolorowych pędzli. Że tu i teraz, siedząc na chłodnej posadzce pokładu, wpatrując się w ciemne oczy z naprzeciwka, to nie było przeznaczenie, a zwykły przypadek, który teraz wylądował w ich rękach. Nie w gwiazdach. Nie w żadnych księgach losu, a w delikatnym muśnięciu skóry i przedłużonym spojrzeniem w oczy, którego właśnie byli świadkami.
Wstrzymał na moment powietrze, gdy ciepłe opuszki palców, zetknęły się z wierzchem jego dłoni. Coś zakuło w środku, a adrenalina zdawała się podnosić do niebezpiecznego poziomu. Spuścił na moment wzrok, przyglądając się temu dziwnemu zjawisku, nagle walcząc z cholernie silną potrzebą przekręcenia ręki i natychmiastowego splecenia długich, męskich palców. Zapragnął zamknąć jego skórę w mocnym uścisku, zafascynowany uczuciem, jakie przynosił aktualnie wyjątkowo delikatny i nieśmiały dotyk.
Nie zawiedzie — pociągnął ponownie wzrok w górę, pokonując niewielką drogę wzdłuż luźnej bluzy, poprzez brodę i pełne, rozluźnione usta, aż znajomy kolor kasztanu obdarzył go spojrzeniem. Dłoń lekko drgnęła, a niewielki podmuch wiatru uniósł kręcone włosy minimalnie w powietrze — Nie można się zawieźć, kiedy nie masz żadnych oczekiwań — bo nie miał ich. Nie chciał ich mieć. Zajęty mocnymi spojrzeniami i świadomym dotykiem, nie miał czasu zastanawiać się co mogło znajdować się za grubym materiałem bluzy. Chociaż gdy dłonie lekko ruszyły w górę, pokonując dystans do krawędzi kieszeni, Dash czuł ciekawość zżerającą go od środka.
Zastygli na moment, tuż przed wejściem do samej jamy smoka, a oddech, który jeszcze przed chwilą zdawał się być w najlepszej formie, w tamtej chwili przyśpieszył o kilka progów. Klatka piersiowa wyrwała się w górę, a usta lekko rozchyliły, by łatwiej i bardziej łapczywie móc pobierać powietrze. Fascynacją rozbijała go na maleńkie kawałeczki, robiąc w ciele prawdziwe rewolucje. Uzależnił się od tego. Przepadł w tej emocji jak ostatni ćpun, smakując jedynie żałosną namiastkę świeżego towaru. Nie chciał tego kończyć. Przecież dopiero co rozpoczęli tę chorą zabawę w niedopowiedzenia. Jeszcze nie teraz. I kiedy dłoń nieznajomego ponownie drgnęła, by przeprowadzić tę jego przez bramy piekła, Dash przekręcił ją o sto osiemdziesiąt stopni i pewnym ruchem zacisnął na gorącej skórze towarzysza.
Nie — stanowczy głos zawtórował wykonywanej czynności, przyprawiając serce o jeszcze cięższe bicie. Wbił spojrzenie w zdezorientowaną twarz chłopaka, ponownie zafascynowany gamą emocji, jakimi go obdarzał — Proponuje inny układ — cwaniacki uśmiech wymalował się na jego twarzy, zwiastując jedynie kłopoty. Nie odsunął się. Ani na milimetr. Nawet nie drgnął, wciąż zaciskając kościstą dłoń w tej swojej, delektując się niebezpieczną bliskością, w jakiej się znajdowali. Zaczerpnął większego oddechu, gotowy zaproponować pakt, który nie mógł przynieść nic dobrego — Pozwolisz mi się naszkicować. Przeniosę cię na papier, takim, jakim tu i teraz jesteś, takim, jakim cię widzę. Bez podglądania — zaczął powoli, nachylając się jeszcze bliżej, zasłaniając czerwień pięknego zachodu słońca jeszcze piękniejszym widokiem kasztanowych oczu — A potem się wymienimy. Szkic za zawartość kieszeni, cokolwiek tam jest — tyle. Tak proste i na swój sposób tak bardzo popierdolone. Niewinna wymiana prezentów, z tą różnicą, że jeden z nich wciąż pozostawał tajemnicą. Cholerną puszką Pandory, o której Dash nie miał najmniejszego pojęcia. Złożył propozycje u samego diabła. Może nieświadomie. Może z przypadku. Może bo tak miało być. Zdecydował się zaryzykować. Nie było już odwrotu.
To jak będzie? — zacisnął mocniej palce na delikatnej dłoni, czując pod skórą rytmiczne pulsowanie żył, spojrzenie wciąż nieugięcie skupiając na obiekcie negocjacji. Patrzył na niego wyzywająco. Patrzył zachęcająco, zapraszając do ekscytującej gry, w której przeznaczenie nie miało już nic do powiedzenia. Wszystko leżało w rękach nieznajomego. Take it or leave it.

phineas woodsworth
ambitny krab
Kasik#0245
żałobnik, kiedyś pianista — cmentarz
26 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
what about sleeping a little longer and forgetting all this nonsense?
We wszystkim panuje chaos.
Czuł się niczym oddalony o lata świetlne od słów, które wyszły spod pióra Marukamiego - i przy tym w samym epicentrum nieporządku wszechświata. Pochłonięty złączonymi spojrzeniami, delektował się niewiadomą w odpowiedzi nieznajomego. - Powoli zaczynam to dostrzegać - Nienazwany błysk pojawił się w oczach młodzieńca, któremu coraz mocniej zdawało się, iż powietrze między nimi drżało.
Oczywiście, że Phineas uwielbiał ubierać swój upadek w ładne słowa. Nadać mu poetyckiego brzmienia, choć doskonale rozumiał, kto odpowiadał za ciąg tych porażek. On sam - zwieńczony koroną wszelkich słabości spoglądał z obojętnością w kierunku, w którym ciągnął go prąd. W pewnym momencie po prostu przestał stawiać opór, dając się ponieść nawet i na samo dno. Dlatego w reakcji na słowa o "żałosnej przykrywce" uśmiechnął się tylko smutno, kiwając w zrozumieniu głową. Wszystkie nieszczęśliwie podjęte decyzje doprowadziły go do tego momentu, kiedy zamiast wyrzeczenia się tego świata wraz z własnym życiem, tak desperacko potrzebował cudzego towarzystwa. Jego, obnażającego bolesną prawdę... co ostatecznie czyniło go najprawdziwszym czego Woodsworth doznał tego dnia.
On składał się z oczekiwań - Phineas Maddox Woodsworth, chłopiec z czułością pochylający się nad lśniącym w świetle reflektorów fortepianem nie był wtedy niczym innym jak zespojeniem ludzkich muzycznych pragnień. Tych niemych roszczeń w spojrzeniach kierowanych ku jeszcze pustej scenie, które niespokojny muzyk wychwytywał u niecierpliwej publiczności spomiędzy delikatnie rozchylonych kotar.
Tego oczekiwali i tym powinien się stać.
Przepleść swoje życie nićmi perfekcji, by spełniać marzenia obcych mu ludzi - zachcianki odciskające się piętnem na delikatnej psychice. I słowa nieznajomego stały się powiewem świeżości, tym kojącym w upalne dni. Niczego nie oczekiwał, więc nie musiał być niczym innym niż sobą. Taka poprzeczka nie wydawała się nie do pokonania; nawet dla kogoś takiego jak on. - Musi być to dość przyjemne podejście - odpowiedział dopiero po chwili, lekko ściszając głos, do którego wkradła się nuta rozmarzenia. Trwająca naprawdę krótko, gdyż mieściła się między jednym leniwym mrugnięciem powiekami a drugim i następnie przepadła bez śladu. Marzenia również coraz rzadziej wkradały się do jego życia, pozostając w niedostępnym obszarze w tej dłużącej się egzystencji. Co zabawne jednak w tych oczekiwaniach, bo oczywiście warto to dodać, on sam w końcu zaczął zręcznie nimi władać. I to doprowadziło do bolesnego upadku, gdyż nikt tak jak rodzice Phineasa nie nauczył go, by sięgał zawsze dalej, aniżeli pozwalał na to zdrowy rozsądek. Malował oczami wyobraźni własne życie, lecz w pewnym momencie marzycielowi zabrakło barw - zostały tylko szarości i rzeczywistość raniąca go ten jeden z najgorszych sposobów.
Nie.
Nie.
Nie.
Nie.
Uformowane jego głosem rozchodziło się echem między rozbieganymi myślami Phineasa. Cały świat mógłby przestać istnieć, a on nie zwróciłby w tamtym momencie na to najmniejszej uwagi. Delikatnie ściągnął brwi, a usta w zdziwieniu rozchylił jeszcze bardziej. Czyżby powinien odrzucić jego protest? Błagalnie sprytnie powiedzieć, iż droga powrotna przepadła bezpowrotnie w ogniach piekielnych? Nie zdążył drgnąć, a niepokój będący cierniem w niespokojnym sercu pochłonęła kompletna niepamięć.
Nieznajomy, syn Słońca, artysta, malarz, kusiciel.
Obraz powoli zaczynał zapełniać się kolejnymi szczegółami, choć nadal w mniemaniu Phineasa niewystarczająco do stworzenia pełnego wspomnienia otoczonego płomieniami płynącymi z niebios. - Inny układ - powtarza za nim, nie kryjąc już własnego zaciekawienia. Niczym ryba został złapany na haczyk zarzucony przez heliosowego syna i bez szarpaniny daje wyciągnąć się z odmętów oceanu. Dreszcz czystego podekscytowania powędrował po skórze, impulsem budząc ze letargu wszystkie komórki. - Bez podglądania? Inaczej przepadnie niczym Eurydyka? - Rysunek a może on skąpany w ostatnich promieniach tego dnia? Ubierających go w złoto i czerwień jak prawdziwego bywalca podniebnych salonów; to wszystko w tym założeniu rozpłynąć się miało w ciemnościach nocy jako kara za niecierpliwość oraz puszczoną z więzów ciekawość. Bliskość przybierająca na sile o każdy pokonany centymetr sprawiała, że serce dawnego pianisty przechodziło w allegro. - Niech będzie, umowa stoi - Wypowiedział to wraz z wypuszczeniem powietrza z płuc, które najwyraźniej jeszcze przed chwilą mimowolnie wstrzymał. Jakby wiążąc to wszystko magicznym zaklęciem, zacisnął na moment mocniej dłoń na tej nieznajomego, by następnie pozwolić jej wysunąć się delikatnie między jego palcami i samemu wymknąć się uścisku - nieprędko oraz od razu żałując tego czynu, choć koniecznego do artystycznego przedsięwzięcia. Nadal czuł przyjemne ciepło skóry towarzysza na swojej - widomo przeszłej chwili miało się jednak dość prędko rozpłynąć w chłodnej morskiej bryzie, a pozostać jedynie w sferze nostalgicznych wspomnień.
I powinien wiedzieć, że pakt ten być może nie okaże się wyłącznie jego wybawieniem, lecz również zgubą dla sprytnego artysty. Wszystko wszakże ciągnie za sobą odpowiednią reakcję, choć wymagałoby to spoglądania dalej - poza obecną chwilę i jasne spojrzenie rzucające Phineasowi kuszące wyzwania. Odchylił się delikatnie do tyłu, odrzucając przy tym ciemne kosmyki opadające na czoło i dla wygody oparł się na wyciągniętych rękach, lokując otwarte dłonie na chropowatej powierzchni łodzi. Nie jest pewien czy powinien jakoś przedziwnie zapozować do malunku, lecz ostatecznie wypiera z myśli ten pomysł. "...takim, jakim tu i teraz jesteś, takim, jakim cię widzę..." Uniósł wyżej kąciku ust w prawie to błogim uśmiechu, wzrokiem nadal pochłaniając siedzącego przed nim nieznajomego. - Rysowałeś coś przed moim przyjściem, synu Heliosa? - Nie panuje już tak dobrze nad ciekawością, spoglądając krótko w kierunku szkicownika. Nieodkrytego lądu znajdującego się na wyciągnięcie ręki, a przed którym została przysięgą wymalowana gruba linia. Granica mogąca uratować go przed własną apokalipsą - w jeszcze niezrozumiały dla niego sposób.
Nie przekraczaj jej.
Poczekaj, nie teraz.


Dash Brooks
Maluje obrazy — Ebay, etsy
24 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Oklejony od rzeczywistości artysta. Wiecznie chodzi w słuchawkach. Dla jednych oaza spokoju, dla innych zaś prawdziwy wulkan emocji. Na pozór zamknięty w sobie, wyalienowany człowiek, charakteryzujący się wyjebanizmem w czystej postaci, w rzeczywistości persona wyjątkowo wrażliwa, czuła i mocno współodczuwająca. Lekko szurnięty. Patrzący na świat z własnej, nagiętej perspektywy. Bezpośredni. Bezmyślny. Zachowawczy.
Czy było to przyjemne uczucie?
Czy biorąc pełną i świadomą odpowiedzialność za własny los był w czymś lepszy?
Czy faktycznie wywoływało to miłe odczucia?
Sam nie wiedział.
Na swój sposób było to równie zgubne, jak i dobre. Świadomość, że wszystko, co spotyka cie w życiu jest kwintesencją własnych, w pełni podjętych decyzji mogła prowadzić to obłędu. Myślenie, że jedna źle podjęta droga poprowadziła do pięciu kolejnych, równie złych, a sprawką tego był nie kto inny jak ty sam niekiedy przyprawiała go o cholerny zawód. Bo przecież nie można już wtedy zwalić tego na przeznaczenie, nie można wytłumaczyć swoich życiowych porażek krótkim najwyraźniej tak miało być. Nie. Trzeba było brać odpowiedzialność za skutki, niezależnie od tego czy były one dobre, czy złe. Funkcjonować na własny mentalny rachunek było ciężko, jednak Dash lubił wyzwania. Nie bał się ich. Jak magnes ciągnęło go do kłopotów, skomplikowanych relacji i irracjonalnych sytuacji. I może właśnie dlatego, tak bardzo zafascynowany był tą wyjątkowo tajemniczą personą, zasiadającą po turecku tuż przed nim. Wyczuwał w nim kłopoty, wyczuwał cierpienie. Wyczuwał, że pod cwaniacko zadartym i jakże uroczym uśmiechem skrywało się coś o wiele więcej. Skrywała się historia. Nie prosta historia. Historią, którą on nagle desperacko zapragnął poznać.
Dłoń pulsowała pod wpływem ciepła tej drugiej, sprawiając wrażenie, jakby między rozgrzaną skórą zaczęła przeplatać się niewidzialna nić, łącząc ich w niewytłumaczalną jedność. Zupełnie jakby ciało samo dawało znać, że właśnie znalazło swoją bratnią duszę. Przynależność do tej drugiej. Coś prawdziwie wyjątkowego.
Bez podglądania. Uczciwa wymiana — potworzył zaraz po nim, wbijając spojrzenie jeszcze intensywniej w brąz pięknych oczu. Kciuk drgnął mu lekko, jakby nagle ktoś tchnął w niego nowe życie, opierając się mocniej o delikatną skórę towarzyszą, następnie w żółwim wręcz tempie zaczął sunąć po zewnętrznej części dłoni nieznajomego. Tam i z powrotem. Powoli. Bez pośpiechu. Bez większego celu. Delektował się ta krótką chwilą, usilnie próbując zachować ją w sobie na dłużej. Zabrać ją ze sobą, gdy dłonie ponownie rozłączą się, wracając do pierwotnych pozycji. Każda u siebie. A gdy już nastąpił ten moment, wzdłuż ciała Dasha zawędrował wyjątkowo chłodny prąd. Dziwny, niewytłumaczalny zawód na ten nagły brak bliskości. I jak bardzo chciał teraz wrócić do niego i przyciągnąć jeszcze bliżej, tak w rzeczywistości opadł plecami na chłodną ścianę kabiny kapitańskiej, sięgając po ciemny, matowy zeszyt.
A więc umowa stoi — zapieczętował ich obietnice w nieistniejącym kontrakcie, uświadamiając sobie, że nie było już odwrotu. Nie było mowy już o żadnym wycofaniu, targowaniu się czy żałosnych negocjacjach. Dostał przywilej uchwycenia tej wyjątkowej chwili, takiej jak ją widział. Lubieżnie. Odkrycie. Na widoku.
Umieścił szkicownik na kolanach, otwierając na pierwszej, lepszej pustej stronie. Nie było sensu wybierać dla tej chwili idealnego miejsca, skoro i tak z momentem ukończenia malunek miał wylądować w dłoniach brązowookiego boga rodem z greckiej mitologii. Obserwował uważnie, jak ten obiera nową, zapewne wygodniejszą pozycję, a włosy, które tak niesfornie opadły na jego twarz, nieświadomie sprawiły, że Brooks wstrzymał na moment oddech.
Kurwa.
Był piękny.
Był szczerze piękny.
Jego głębokie spojrzenie, ostra linia szczęki, zakręcony nos, niewielkie zmarszczki i pełne usta - to wszystko i tak wiele więcej składało się na prawdziwe, realne, oddychające dzieło sztuki, wprawiając go w wyraźny zachwyt. Westchnął więc, wypuszczając z ust jedynie ciepło i szczery podziw. Podziw do piękna.
Jest idealnie, tylko.. — żadnego tylko. Żadnego jebanego tylko. Było idealnie. Jak Boga kochał, wszystko było aż do perfekcji. Nie potrafił jednak powstrzymać się od tej pieprzonej chęci zbliżenia, chęci dotyku. Nachylił się więc nagle, klękając na drewnianym pokładzie, szkicownik przytrzymując gdzieś między nogami i opierając dłoń gdzieś w okolicach biodra nieznajomego, zbliżył niebezpiecznie twarz. Oddech przyspieszył mimowolnie, a czas ponownie zdawał się zwolnić, jak na życzenie samego Boga. Wolną dłoń uniósł do twarzy modela i opuszkiem palców, ledwie odczuwalnie, usunął opadający kosmyk włosów na bok. Usta mimowolnie rozchyliły się szczerzej, jakby nagle nos był niewystarczającym źródłem przyjmowania powietrza. Czuł to. Czuł napięcie, jakie zawisło tuż nad ich głowami i szczerze? Delektował się tym. Chłonął tamten moment, jakby miał być tym ostatnim — Teraz jest idealnie — dodał pół tonu ciszej, wbijając spojrzenie ponownie w kasztanowe oczy. Ty jesteś idealny, dodał głupio w myślach, postanawiając zostawić ten słodki sekret tylko i wyłącznie dla siebie.
Zanim jeszcze wrócił na swoje pierwotne miejsce, z ucha wyciągnął jedną słuchawkę i na odchodne wręczył mu ją prosto do ręki. Nie chciał naruszać więcej jego przestrzeni, chociaż desperacko pragnął jeszcze raz musnąć opuszkami ciepłej skóry. Dał mu wybór. Wrócił na odpowiednią pozycję, tym razem już na stałe, łapiąc w rękę kawałek węgla.
Zawsze jak maluje, muszę słuchać muzyki — wyjaśnił po chwili, widząc lekkie zdezorientowanie na twarzy chłopaka — Dla mnie to jedność, wszystko idzie w parze. Taki nieodłączny element. Bez tego nie jest tak samo — wypowiadał zdania z przerwami, ważąc słowa i intensywnie wpatrując się w zaciekawione oczy. Czy rzucał pewnego rodzaju aluzję? Cóż, to tylko jemu wiedzieć. Przejechał dłonią po pustej stronie, łapiąc ostatni jeszcze oddech, zanim ze słuchawek popłynęła delikatna melodia, a dłoń, w której trzymał węgiel zaczęła wykonywać tylko sobie znane ruchy. Odciął się na moment, delektując tym nowym przywilejem, jakim było bezczelne wpatrywanie się w chwilowego modela bez zbędnych konsekwencji. Bez potrzeby znalezienia wymówki. Pochłaniał chwilę.
Rysowałeś coś przed moim przyjściem, synu Heliosa?
Rysowałem — krótko, bezczelnie i na temat. Odpowiedział bez zbędnych szczegółów, jednak nie była to złośliwość. Skądże. W żadnym wypadku. Po prostu w obecnej chwili to, co robił przed jego przyjściem było nieistotne. Tak bardzo zbędne i niewarte uwagi, że Dash najzwyczajniej w świecie wymazał to z pamięci, zastępując wszystkie myśli chłopcem o ciemnych włosach i brązowych jak kawa oczach. Nie chciał rozmawiać o tym co było. Nie chciał rozmawiać o sobie. On był nieistotny. Tak bardzo nijaki przy personie, którą miał przed sobą.
Co sprawia, że serce bije ci szybciej? — odezwał się po chwili, przenosząc co chwilę spojrzenie z kartki na główny temat malunku. Pytanie wyjątkowo typowe, bo o pasję i zainteresowania, jednak na tyle wyjątkowe przez swój format, że wymagało większego zastanowienia. Nie chciał wiedzieć co robi w wolnych chwilach tak po prostu, co sprawia mu przyjemność w szarej codzienności. Nie. Chciał wiedzieć co szczerze odbiera mu dech w piersiach, co jest dla niego tak ważne i zaczarowane, że aż odrywa od rzeczywistości. Czy była to sztuka? Małe pieski? Wiersze? Zbieranie znaczków? Miał szczerą nadzieję, że zaraz się przekona.

And I hear your ship is comin' in
Your tears a sea for me to swim
And I hear a storm is comin' in
My dear, is it all we've ever been?

Anchor up to me, love
Anchor up to me, love
Anchor up to me, love


phineas woodsworth
ambitny krab
Kasik#0245
żałobnik, kiedyś pianista — cmentarz
26 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
what about sleeping a little longer and forgetting all this nonsense?
Wszystko w życiu było zgubne.
Te słowa na zawsze miały towarzyszyć Phineasowi w życiu, szepcząc do ucha o czających się za rogiem klęskach. W sztuce, w uczuciach, w życiu - żadna z tych płaszczyzn nie pozostała godna zaufania. Dlatego nie potrzebował świadomości o swojej sile sprawczej, kiedy bez niej niejednokrotnie balansował na granicy obłędu. Jednak co on takiego mógł wiedzieć o sprawowaniu władzy nad własnym życiem, kiedy przez długi czas tkwił w złotej klatce. Wprawdzie to nie mogło stać się usprawiedliwieniem dla chaosu, gdy wreszcie zerwał się z więzów. Dumnie myślał wtedy o sobie, iż cały świat mógłby paść do jego stóp i już nigdy nie stałby się więźniem cudzych decyzji. Przepadł w tej romantycznej naiwności, sprowadzając na siebie apokalipsę.
Uczciwa wymiana. Młody Woodsworth oczywiście nie zgodziłby się z tym stwierdzeniem, lecz pozostawił to bez komentarza. Nieuczciwie wywalczył z życiem tym kontraktem coś więcej, a czego nieświadoma była zapewne druga strona układu. Obecność chłopaka wydawała się najważniejszą korzyścią, za którą zapłacić miał własnym wybawieniem. To słowo jednakże powoli traciło na znaczeniu, stając się wyłącznie garścią kradzionych tabletek. Przełożonym na "potem" końcem istnienia - za jakiś czas stanie się cudzą własnością i nie obawiał się tej wizji. Gdyż nie ciążyło na nich przekleństwo, ściągające nieszczęścia na posiadacza, nieprawdaż? Ekstaza wypełniająca żyły bruneta stała na straży przed takim rozsądkiem.
Och.
Gdy znajdował się tuż przy nim, poczuł się niczym Ikar zbliżający się zbyt blisko do samego słońca - czyż nie czekał go upadek? Cale dzielące od kresu wszystkiego w lodowatych falach oceanu. Czy to właśnie wiązało się z tą oszałamiającą bliskością? Phineas był zdolnym do tego szaleństwem; wyzbycia się wszelkich zahamowań w tej euforycznej chwili. Dla tego najprawdziwszego ciepła na skórze naznaczającej jej w niedostrzegalny sposób - on jednak wiedział i miał pamiętać może nawet to do ostatniego dnia. Władca sprzeczności. Nieznajomy miał w sobie coś odbierającego dech w piersiach, a jednak przy tym będącego powodem, dla którego pragnęło się desperacko walczyć o każdy kolejny. Skóra, oczy, rozchylone usta. - Było... - ...idealnie, przed chwilą kiedy dzieliły nas tylko cale. Urwał to ciche oraz chropowate mruknięcie pod nosem, odurzony tym ciepłem - teraz rozwiewanym przez przeklętą bryzę. Nawet ocean zachłannie wyciągał się po niego, zazdrosny o obecność potomka Heliosa. Cholera. Szalało w nim ledwo poskromione pragnienie wystawienie na próbę cierpliwości boskiego malarza. Przekręcenia głowy, by niesforne kosmyki ponownie zatańczyły na delikatnym wietrze. Raz za razem tworzyłby taką pułapkę na krótką bliskość, gdy nieznajomy zbliżałby się w celu poprawienia fryzury. Wtedy przesuwając granicę, zuchwale sięgnąłby dalej - gdzie? Do samego słońca, które sparzyłoby blade opuszki palców. Infernalny występek przeciwko sztuce! Z drugiej strony czułby się przy tym, jakby dokonywał zamachu na swojego rodzaju świętość, a to równałoby się w jego przypadku ze śmiertelnym niebezpieczeństwem. Rozzłoszczenie bóstw otaczających opieką artystów wydawało się naprawdę pociągającą opcją dla tego wydziedziczonego z boskości muzyka.
Zmarszczył brwi na moment, przyglądając się ułożonemu na jego dłoni niewielkiemu przedmiotowi. Słuchawka; nieznajomy - być może w pełni nieświadomie - uchylił wrota prowadzące do przedsionka własnej duszy. Wszakże zdaniem Phineasa gust muzyczny wiele mógł zdradzić o człowieku, choć analizowanie przedziwnych mieszanek nie zawsze należało do najłatwiejszych. Po obróceniu jej między palcami jak cennego znaleziska wolnym ruchem umieścił ją w uchy i tym samym pozwalając delikatnej melodii przejść aksamitnym doznaniem po zakątkach ciała.

took the breath from my open mouth

never known how it broke me down

Otulony wyśpiewanymi słowami obserwował jak syn Słońca z pewnym namaszczeniem oraz pieczołowitością gładzi zapewne jeszcze pustą kartkę. Woodsworth potrzebował niewiele czasu, by prędko upomnieć się w myślach o jedynym warunku ich układu. Bez podglądania. Oczywiście w jakiejś części nadal pozostawał niepocieszony tą zagadkową odpowiedzią; rysowałem. Cóż takiego poruszyło go przedtem, iż zapragnął zamknąć to w granicach obrazu.
- Dobierasz utwory do nastroju, jaki ma zostać ujęty w rysunku czy zdajesz się na losowość? - Nie zamierzał pozostawić tych niewiadomych bez odpowiedzi. Cóż innego zdołałoby zepchnąć z piedestału zainteresowania tego malarza? Phineas szczerze wątpił w taką ewentualność, całą swoją uwagę skupiając właśnie na odkrywaniu tego co lśniło w jego oczach. Zachłannie wpatrując, jak co jakiś czas przysłania je wachlarz rzęs rzucający cień na policzki. Pragnął rozpłynąć się w tych promieniach, w których teraz skąpany był nieznajomy młodzieniec. Do niego tego wieczora należało złoto i czerwień.
Co sprawia, że serce bije ci szybciej?
Nic.
Ty.
Tego jednak nie zamierzał wypowiadać na głos, upojony tą niespodziewaną myślą przeszywającą go na wskroś. Rozlała się po duszy niczym tsunami, falując jeszcze na długo po samym uderzeniu. Wodząc wzrokiem po twarzy rozmówcy - od włosów okalających czoło po linię ust kuszących nieznanym i zakazanym - oddychał nierównomiernie przy przyśpieszonym pulsie. Niech to marne serce bije; zbyt szybko, zbyt mocno i do boleści. Niech przy tych niepohamowanych uderzeniach wyskoczy mu z klatki piersiowej, łamiąc przy tym żebra na swojej drodze. Jednakże nic z tego nie byłoby niczym istotnym, gdyż czuł się żywym - tak prosto oraz naturalnie. Pod jego spojrzeniem uciekał myślami od pół-uczuć więzionej między cmentarnymi nagrobkami duszy. To przemyślenie zamierzał jednak egoistycznie zatrzymać dla siebie, jakby ukształtowane słowami miałoby prysnąć niczym mydlana bańka w kontakcie z rzeczywistością. Czas leciał, kiedy rozważał w umyśle przyczynę własnych fascynacji. Ile powinien zdradzić nieznajomemu?
Wszystko.
Niech przepadnie razem z nim, gdy zniknie w nocnych ciemnościach.
Pozwól żyć prawdzie ten jeden raz, Phineasie. Ten jeden wieczór.
A potem wszystko stanie w płomieniach.
- Muzyka, gra na pianinie... ale to było wtedy, gdy palce jeszcze pamiętały czarno-białe ścieżki przemierzane latami - Odpowiedział w końcu głosem sięgającym do przeszłości; odległej, zapomnianej i nienależącej już do tego młodzieńca z błyskiem śmierci w spojrzeniu. - W innym życiu - Dodał jakby tego właśnie wymagała jego poprzednia odpowiedź - uzupełnienia oraz wskazania na grubą linię oddzielającą go od tych wzruszeń serca. W takich momentach jak ten czuł się, niczym przeglądający cudzy album ze wspomnieniami uchwyconymi na błyszczącym papierze. Intensywne uczucie zatracenia w wygrywanej przez siebie melodii zaczynało blednąć w umyśle do tego stopnia, iż teraz wydawało się czymś szalenie obcym. Może wyłącznie pewnego rodzaju ideą, której nie wspierało żadne doświadczenie zmysłowe.
Pojęcie.
Tylko to.
I nic poza tym.

Dash Brooks
Maluje obrazy — Ebay, etsy
24 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Oklejony od rzeczywistości artysta. Wiecznie chodzi w słuchawkach. Dla jednych oaza spokoju, dla innych zaś prawdziwy wulkan emocji. Na pozór zamknięty w sobie, wyalienowany człowiek, charakteryzujący się wyjebanizmem w czystej postaci, w rzeczywistości persona wyjątkowo wrażliwa, czuła i mocno współodczuwająca. Lekko szurnięty. Patrzący na świat z własnej, nagiętej perspektywy. Bezpośredni. Bezmyślny. Zachowawczy.
Hieronim Bosch. Wybitny malarz.
Mówiło się, że malował on ludzi takimi, jacy byli wewnątrz, w swej duszy. Piękna sprawa. W końcu ileż to razy w życiu spotykało się na swojej drodze ludzi naturalnie pięknych. Wyjątkowe jednostki, które swoim czarem i wdziękiem potrafiły bezapelacyjnie odebrać dech w piersi oraz przyprawić o szybsze bicie serca. Zawsze najpiękniejsze. Zawsze w centrum uwagi. Zawsze najbardziej lubiane, najchętniej słuchane. Czarujące persony, które w rzeczywistości okazywały się lśniącym owocem z robaczywy wnętrzem. Popsute. Wyżarte z emocji. Zgniłe. Zakładać maski wcale nie było trudno. Wystarczyło popatrzeć tylko, jak wielu aktorów stąpało po tym świecie.
Dash również miał desperacką potrzebę doszukiwania się drugiego dna. Uważał, że każdy człowiek składał się z warstw i jak jeszcze te pierwsze z nich były niekiedy wyjątkowo łatwe do zdarcia, tak te prawdziwe, nietknięte, chowały się głęboko w strefach nieosiągalnych dla zwykłych śmiałków. Mocno wierzył, że by zajrzeć do środka duszy, należało z przesadną szczerością i transparencją spojrzeć drugiej osobie w oczy.
A jego oczy?
Jego oczy były najpiękniejsze, jakie tylko przyszło mu oglądać.
Były inne. Nieidealne. Opowiadały pewnego rodzaju historie, której on jeszcze nie potrafił w pełni odczytać. Opowiadały o cierpieniu, o życiu, o samotności. I choć na pierwszy rzut oka smutne, Dash dostrzegał w nich również niewielki błysk. Nutę ekscytacji. Czyżby wynikającą z chwili, jaką przyszło im dzielić? Kąciki ust delikatnie drgnęły ku górze na tę bezczelnie lubieżną myśl i czystą świadomość, że nieznajomy nawet na krótką chwilę podzielał to zafascynowanie. Ostatnie długie spojrzenie i już po chwili jego dłoń przycisnęła się mocniej do szorstkiej kratki papieru, sprawiając, że i niewielki kawałek węgla zaczął pozostawiać po sobie ślady.
Melodia rytmicznie dudniła w uchu, otulając dłoń artysty dodatkowym olejem napędowym. Jakby każdy akord pianina ciągnął i nadawał rotację kawałkowi ciemnej kredy, przejmując prowadzenie. Czuł to. Czuł każdy narysowany centymetr twarzy, każdy pojedynczy, idealnie dociągnięty kosmyk włosów.
Zdaje się na przeczucie — odpowiedział na pytanie nieznajomego, wciąż trwając wpatrzonym w ostre linii kości policzkowych na kartce papieru. Dopiero po krótkiej chwili w wyniku braku odpowiedzi uniósł spojrzenie znad rysownika — Otwieram listę, zamykam oczy i przewijam. Jak poczuje, że to już - po prostu naciskam — wyjaśnił pokrótce, opierając ciężką głowę o chłodną ścianę kabiny kapitańskiej. Od zawsze miał swoje dziwactwa. Kiedy był jeszcze małym chłopcem, zawsze malował w puchowych, zimowych skarpetach. Niezależnie od pory roku, czasu dnia czy bycia w pełni nagim, bez ani jednej części garderoby - skarpety zawsze musiały znajdować się na stopach i koniec. Podobnie było z wyborem muzyki. Miał swoje zasady. Nie wybierał muzyki. Pozwalał, by to muzyka wybrała jego. Czasami był do ścisk w żołądku, niekiedy zwykłe przeczucie, a jeszcze czasami palec drętwiał na tyle, że w końcu opadał zmęczony na ekran. Wtedy niezależnie od tego, co wypadło, Dash pochłaniał wyznaczony klimat. I szczerze? Chyba jeszcze nigdy go to nie zawiodło.
Nieznajomy zaś nie wyglądał na tak bardzo przekonanego. Zaciekawiona w pół uśmiechu twarz wwiercała mu dziurę w pamięci, a lekko ściągnięte brwi fascynowały bardziej niż kiedykolwiek. Zastanawiał się, o czym myślał. Co właśnie przechodziło przez jego głowę. Oh, ileż by dał, by teraz, choć na krótki moment znaleźć się w nieznajomym umyśle i bezczelnie podpatrzeć wszystkie myśli. Dużo. Dużo by dał. Jednak w rzeczywistości pozostała mu jedynie sucha możliwość podtrzymania tego zainteresowania, nic więcej, dlatego już po chwili wolną dłonią uniósł telefon z chłodnych desek statku, odblokowując wyświetlacz.
Sam spróbuj — wyciągnął komórkę w kierunku pięknookiego nieznajomego, doprawiając wszystko wyjątkowo pewnym wyrazem twarzy — Zatrzymaj dopiero, gdy poczujesz taką potrzebę — poinstruował, tym samym ponaglając zaproszenie do niewinnej zabawy. Teraz w to on trzymał w rękach ich najbliższą przyszłość. To w jego przeczuciu znalazł się właśnie nastrój na nadchodzące minuty. A Dash? Nie mógł być bardziej podekscytowany. Lista zawierała ponad trzydzieści tysięcy utworów przeróżnych gatunków. Od jazzu, przez folk, country, indie aż po ciężki rock. Nie było na to reguły. Oddał telefon w cudze dłonie, pozostawiając w nich przyszłość, sam powracając do poprzedniego zajęcia, niecierpliwie wyczekując krótkiej pauzy w słuchawce, a następnie nowej melodii.
Muzyka, gra na pianinie... ale to było wtedy, gdy palce jeszcze pamiętały czarno-białe ścieżki przemierzane latami
Miał tyle pytań.
Tyle rozpoczętych zdań bez jakiegokolwiek rozwinięcia i zakończenia.
Tyle chciał wiedzieć.
Wszystko.
Wszystko chciał wiedzieć.
I choć sytuacja wymagała rozwagi i dojrzałości, choć powinien pozwolić mu dawkować informacje, karmiąc go jedynie tym, co istotne i komfortowe, Dash nie mógł się z tym tak po prostu pogodzić. Chciał więcej. Pragnął więcej. A ciekawość wręcz rozpierdalała go od środka.
Dlaczego przestałeś grać? — na pewno nie było to dobre pytanie. Ba, na pewno nie było to nawet przystępne, czy odpowiednie pytanie, jednak co miał do stracenia? Prawda była taka, że już na starcie nie miał nic. Rozpoczął wyścig z zerowym kontem, bez jakiegokolwiek zabezpieczenia. Nie znał nawet jego imienia. Nie wiedział nawet, czy postać przed nim była wystarczająco, żywo prawdziwa, czy może jednak pieprzonym wytworem artystycznej wyobraźni, bo momentami zbyt piękne były te chwile, by móc nazwać je prawdziwymi. Nie mógł więc szczędzić pytań, skoro i okazja była jedna na milion, jedyna w swoim rodzaju.
Powiedz, dlaczego czynisz tak wielką krzywdę temu światu, nie szczycąc klawiszy dotykiem tych delikatnych dłoni? — Uniósł powoli spojrzenie, wbijając niebieskie oczy w delikatną twarz, naświetloną przez ostatnie promyki zachodzącego słońca. Nawet ręka na moment zaprzestała malowniczej pracy, opadając leniwie na cienkie strugi papieru — Czyżby wielcy Bogowie wygnali cię z własnego królestwa? — nachylił się lekko do przodu, jakby miał zamiar zdradzić najskrytszy sekret, którego usłyszeć nie powinna żadna żywa dusza oprócz ich dwójki, czując, jak serce ponownie zrywa się do szybkiego biegu. Znowu był za blisko.

phineas woodsworth
ambitny krab
Kasik#0245
żałobnik, kiedyś pianista — cmentarz
26 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
what about sleeping a little longer and forgetting all this nonsense?
Bał się.
Wszystkiego, czego jasne oczy nieznajomego mogły w nim dojrzeć. Przedrzeć się przez kręte drogi i odczytać mgliste zapiski na jego duszy. Spisane drżącą dłonią dzierżącą pióro maczane w kałamarzu po brzegi wypełnionym słonymi łzami. Nieme łkanie, skomlenie i ból rozpływający się między wspomnieniami ostatnich miesięcy - czy może nawet lat? Granica nie malowała się w jego umyśle wyraźną linią oddzielającą go od czystego szczęścia - to nie istniało, zawsze gdzieś tkwiła w nim ta destrukcyjna cząstka. Jednakże w tym chaosie myśli rozbijających się w akompaniamencie uderzeń pędzącego serca tylko jedna wydawała się pochłaniać wszystkie pozostałe niczym czarna dziura. A jeśli nie dostrzeże w nim nic? Tylko płytkie emocje przemykające w spojrzeniu i równie prędko gasnące. Wszakże od powrotu do rodzinnego miasteczka na to piekielne zesłanie w większości czasu czuł się wyłącznie jak pusta skorupa o kształcie ludzkiej powłoki. Kiedy to pochylał się nad rzędem biało-czarnych klawiszy nie czuł już nic - żadnego silnego pragnienia, które ukształtować mógłby w melodię płynącą prosto z serca. Łgarz mistrzowsko stwarzający piękne pozory.
Zazdrościł mu - och, okropne kłamstwo, gdyż w utkwionym w malarza wzroku na próżno szukać, uczuć podszytych zwykłą zawiścią. Nostalgia za tą utraconą przychylnością muz i podziw nad płynnymi ruchami przepełnionymi życiem. Sztuką samą w sobie; w tej najczystszej postaci bez najmniejszej skazy. Stulecia zapewne okazałby się za krótkie dla tych egoistycznych obserwacji Woodswortha, które teraz prowadził, w ten zdawać by się mogło wielce niewinny sposób.
- Och, czyli nigdy nie trafiłeś na utwór, który chciałeś po prostu przewinąć? Wiesz... taki, który zepsułby cały nastrój? - ściągnął na moment brwi w zdumieniu, rozważając i samemu z ciekawością taką opcję. Najwyraźniej w jakimś stopniu Phineas był pod tym względem dość wybredny... zbyt często prawie to rozkładając zwykłą piosenkę na czynniki pierwsze. A gdyby tak odwrócić całą sytuację? Tańczyć palcami po klawiszach, lecz nie wpatrzonym w nuty, a w stawiane niegdyś pociągnięcia pędzla. Jak brzmiałaby Gwieździsta Noc Van Gogha? Phineas był prawie pewny w tym przypadku, że za sprawą dobrego pianisty publika zostałaby pozostawiona ze łzami błyszczącymi w oczach oraz pewną pustką po ostatnich dźwiękach. Ta idea niosła za sobą kolejne pytanie - jak brzmiały obrazy jego obecnego towarzysza? Ile historii zbudowanych z emocji skrywałby te barwne nuty, a na ile tożsame pozostawałyby do tych płynących ze słuchawek? Jakie melodie skrywasz w sobie, synu Słońca? Niby to przypadkowo musnął opuszkami placów wyciągniętą dłoń z telefonem, będąc zbyt słabym, by nie zbliżyć się zbyt blisko tej granicy. Nieznanej i nieokreślonej, a pędzącej impulsem po jego własnej skórze. Przez chwilę przyglądał się w zamyśleniu wyświetlaczowi, kiedy po jednym zamaszystym ruchu lista utworów dość szybko zaczęła przewijać się ku dołowi. Lekkie drżenie kciuka - zupełnie inne od tego podszytego syczącymi demonami z bolączek serca. Klik.
There was fire around us, so I should have known why
The touch of his hands were as cold as his eyes

Wraz z tym przypadkowym wyborem ze słuchawek poleciały pierwsze nuty utworu We Have It All od Pima Stonesa. Phineas wprawdzie nie zdołałby teraz przywołać w umyśle tytułu, choć melodia grała mu pod skórą czymś znajomym. Gdzie miało ich to teraz zaprowadzić? Niestety coś innego nie pozwalało mu się skupić na poszukiwaniach odpowiedzi. Świadomość niespodzianki spoczywającej na dnie jego kieszeni, ciążyła mu z każdą mijającą minutą prowadzącą do zakończenia ich umowy. Wielkiego finału o nieokreślonym końcu, w którym czuł się jak prawdziwy diabeł. Bo jeśli ten cholerny cyrograf doprowadzi do armagedonu? Czy nie stałby się winnym zaciągnięcia w płomienie innej duszyczki - w tak prosty sposób przerzuci koniec na innego nieszczęśnika... a może namaluje w jego jasnych oczach obraz tak odrzucający, iż nigdy już nie przyjdzie go ujrzeć, gdy ostatnie promienie słońca przestaną opadać na ich twarze?
The print was so small, I didn't understand
He cut our thumbs and placed a feather in our hands
Told us we would see all our dreams and plans unfold

Pytanie w pierwszej chwili utknęło mu gulą w gardle, by w kolejnych przebiec paraliżującym dreszczem po odsłoniętym dla chłodnego wiatru ciele. Dlaczego? Dlaczego, Phineasie? Słowa rozchodziły się płomieniami po wnętrzu znieruchomiałego ciała - nie, przyrównałby to uczucie do mrozu nieprzyjemnie szczypiącego w policzki. Teraz po tysiąckroć gorszego jakby zapanował w nim dentejski dziewiąty krąg piekła skuty lodem. Zrzucony na dno dolnego piekła, najgorszy grzesznik; czyżby ofiarą zdrady padł on sam? Tępym sztyletem powoli odcinając własne skrzydła, kalecząc palce z tą niepowstrzymaną potrzebą oddania się w ciemności przepaści. Ledwo dostrzegalnie zadrżała mu dolna warga, gdy rozchylił usta, pragnąc wydusić z siebie odpowiedź. Początkowo żadne słowo jednak nie pofrunęło w przestrzeń między nimi, gdyż trudnym do ubrania w słowa była ta niedola muzyka bez muzyki. Desperacko pragnął uciec od tego paraliżującego chłodu w ciepło wręcz bijące od skóry heliosowego syna. Och, pozwolić wypalić mu promieniami ciężar skrywający się za powodem porzucenia istoty swojego istnienia. - Bo... zabiłem to co piękne dla muzyki i nie pozostało już nic godnego zaoferowania. Jeśli nie czuję, to po co grać? Świat jest pełen takich artystów - Wyszeptując prawie na jednym tchu zawoalowaną prawdę, nie oczekując przy tym odpowiedzi na zawarte w niej pytanie. - Sekret za sekret? - Opanuj się Phineasie, nie kuś losu. Zanurzanie dłoni w pamięci zalanej alkoholem oraz doprawionej mieszaniną leków nie prowadziło do niczego dobrego... niekiedy przecież żałował, iż nie zapomniał z tego okresu każdego dnia. - A czemu miałbym nie krzywdzić świata? - Niecałą godzinę wcześniej ściągnąłby na ludzkość apokalipsę, gdyby tylko w swoim nieszczęściu zdołał. Wykrzyczałby w kierunku płonącego nieba, by pochłonęła go ciemność po wsze czasy i byłyby to najszczersze pragnienie, jakie zrodziłby się w nim od miesięcy. I nikt nie odgadłby, że teraz w myślach ubłagałby o przesunięcie końca. O jeszcze jedno spojrzenie. W dodatku powietrze musiało w magiczny sposób zgęstnieć, gdyż po niespodziewanym zmniejszeniu dzielącej ich odległości oddech bruneta ponownie stał się nierówny. Bliżej. - Powiedziałbym nawet, że również przeklęli w pożegnalnym geście. Nie boisz się może, iż przeze mnie spadnie na Ciebie ich niełaska? Bogowie znani są wszakże z ich niezrozumiałych kaprysów - Pociągnięcie na dno; ile do tego potrzebował? Paru słów, spojrzenia, tygodni? Zaśmiałby się w duchu, gdyby jeszcze tak prawdziwi potrafił, bo najwidoczniej stał się właśnie tym, przed kim ostrzegała go zlękniona matka. Złym towarzystwem, które miało oczywiście zaszkodzić nie tyle, ile jemu, lecz całej rodzinie. Wszakże zbyt wielkim przywilejem byłoby odpowiadanie wyłącznie za swój cholerny los.
Jeśli jakiekolwiek boskie królestwo na niego czekało, to bezsprzecznie znajdowało się za Styksem.
Jednak tam nie dotarłoby jego światło, prawda?


Dash Brooks
ODPOWIEDZ