Jak trwoga to do... Jeba
: 07 paź 2021, 10:52
#5
Przejrzenie poczty było ostatnią rzeczą, o której myślał Kellan po powrocie ze swojej ostatniej morskiej podróży. Ważniejsze było dla niego odwiedzenie wszystkich znajomych, nadrobienie zaległości, no i jego ostatnie polowanie na krokodyle.
Któregoś jednak dnia, siedząc w swoim starym wypłowiałym fotelu, jego wzrok padł na białą kopertę z dobrze mu znanym pocztowym stemplem. Sydney. Tylko jedna osoba przychodziła mu na myśl, kiedy myślał o swoim rodzinnym mieście. Tylko czego ona mogłaby od niego chcieć po dziesięciu latach? Jones sięgnął po kopertę. Znaczek się zgadzał, stempel też, tylko adresówka informująca o tym, że kontaktuje się z nim kancelaria adwokacka – swoją drogą ta sama, z której korzystała jego była żona w trakcie rozwodu – nieco zbiła go z tropu. Niemal nerwowo otworzył kopertę, rozłożył kartkę i zaczął czytać. W sumie całe szczęście, że siedział, bo jakby stał to już by wylądował z ryjem we włochatym dywanie.
Ta pinda pozywała go o alimenty. Ale chwila moment. Jakie alimenty? Jakie dziecko? Przecież nie mieli dzieci. Kellan czytał dalej, ale za cholerę nie był w stanie dodać dwa do dwóch.
Decyzję o konsultacji z Ashwortem podjął w mgnieniu oka. W końcu kto, jak nie miejscowy pastor – co prawda lekko stuknięty – będzie wiedział co robił.
Nie uprzedził nawet kumpla, że się pojawi. Zresztą, Jeb zawsze był w domu. Może nie za każdym razem sam, ale był.
Jones miał nadzieję, że Jebediah mu pomoże. W końcu kto jak nie on, posiadacz pięciu narzeczonych na koncie, będzie w stanie rozwikłać zagadkę kellanowego dziedzica.
Marynarz podejrzewał, że warkot silnika jego Harleya zaanonsuje Jebowi, że ma gościa. Nie żeby Jones przyjechał bez wkupnego. Miał ze sobą sześciopak ulubionego browarka pastora, chociaż rozważał po drodze, czy nie wypić go, tak na odwagę.
– Jeb! - Zawołał, wparowując mu na chatę, jakby wchodził do własnego domu. Aż mu się przypomniało, jak kiedyś Ashwort pogonił go, strzelając do niego kapiszonami, kiedy widzieli się ostatnio pół roku temu.
Zastał go klęczącego przed tym absurdalnym krzyżem, wiszącym w jego domu. W sumie, Kellanowi przyszło do głowy, że Jeb, dla podniosłości chwili, powinien jeszcze klęczeć na grochu, kiedy odprawiał te swoje modły.
- Mamy problem. Znaczy się, ja mam problem, a ty mi pomożesz. - Stwierdził, przerywając przyjacielowi modły do Najwyższego.
Jebbediah Ashworth
Przejrzenie poczty było ostatnią rzeczą, o której myślał Kellan po powrocie ze swojej ostatniej morskiej podróży. Ważniejsze było dla niego odwiedzenie wszystkich znajomych, nadrobienie zaległości, no i jego ostatnie polowanie na krokodyle.
Któregoś jednak dnia, siedząc w swoim starym wypłowiałym fotelu, jego wzrok padł na białą kopertę z dobrze mu znanym pocztowym stemplem. Sydney. Tylko jedna osoba przychodziła mu na myśl, kiedy myślał o swoim rodzinnym mieście. Tylko czego ona mogłaby od niego chcieć po dziesięciu latach? Jones sięgnął po kopertę. Znaczek się zgadzał, stempel też, tylko adresówka informująca o tym, że kontaktuje się z nim kancelaria adwokacka – swoją drogą ta sama, z której korzystała jego była żona w trakcie rozwodu – nieco zbiła go z tropu. Niemal nerwowo otworzył kopertę, rozłożył kartkę i zaczął czytać. W sumie całe szczęście, że siedział, bo jakby stał to już by wylądował z ryjem we włochatym dywanie.
Ta pinda pozywała go o alimenty. Ale chwila moment. Jakie alimenty? Jakie dziecko? Przecież nie mieli dzieci. Kellan czytał dalej, ale za cholerę nie był w stanie dodać dwa do dwóch.
Decyzję o konsultacji z Ashwortem podjął w mgnieniu oka. W końcu kto, jak nie miejscowy pastor – co prawda lekko stuknięty – będzie wiedział co robił.
Nie uprzedził nawet kumpla, że się pojawi. Zresztą, Jeb zawsze był w domu. Może nie za każdym razem sam, ale był.
Jones miał nadzieję, że Jebediah mu pomoże. W końcu kto jak nie on, posiadacz pięciu narzeczonych na koncie, będzie w stanie rozwikłać zagadkę kellanowego dziedzica.
Marynarz podejrzewał, że warkot silnika jego Harleya zaanonsuje Jebowi, że ma gościa. Nie żeby Jones przyjechał bez wkupnego. Miał ze sobą sześciopak ulubionego browarka pastora, chociaż rozważał po drodze, czy nie wypić go, tak na odwagę.
– Jeb! - Zawołał, wparowując mu na chatę, jakby wchodził do własnego domu. Aż mu się przypomniało, jak kiedyś Ashwort pogonił go, strzelając do niego kapiszonami, kiedy widzieli się ostatnio pół roku temu.
Zastał go klęczącego przed tym absurdalnym krzyżem, wiszącym w jego domu. W sumie, Kellanowi przyszło do głowy, że Jeb, dla podniosłości chwili, powinien jeszcze klęczeć na grochu, kiedy odprawiał te swoje modły.
- Mamy problem. Znaczy się, ja mam problem, a ty mi pomożesz. - Stwierdził, przerywając przyjacielowi modły do Najwyższego.
Jebbediah Ashworth