Nikt nie umiałby się dobrze zachować w tej sytuacji, ale już szczególnie nie umiała ona. Całe ciało stężało w niezręcznej pozie zaskoczenia pomieszanego z zażenowaniem.
—
Ty… Jak tu ten… Fajnie, że… Hej. — Poddała się z formułowaniem głębszej wypowiedzi, kończąc ją zaledwie jednym słowem, bo tyle aktualnie była z siebie w stanie wydusić i niepewnie uścisnęła jego dłoń. Była ciepła, znajoma w dotyku, którym niegdyś dzielili się z wyjątkową swobodą. Boże, powinna naprawdę już go puścić. Odsunęła się, odrobinę zbyt nagle, by uznać całe zajście za przypadek, ale też nic w tej interakcji nie miało prawa być naturalnego.
—
O matko. — Wyszeptała Phoenix dopiero wtedy, gdy do jej mózgu dotarło ostatnie zdanie wypowiedziane przez Grovera. Ankieta. —
O matko chodziło ci o ankietę, tak, jasne, tu, proszę. Przepraszam. —
Za chwycenie cię za rękę w środku poczekalni dla schroniska dla zwierząt, chociaż tego na szczęście nie powiedziała już na głos. W tym momencie żałowała, że nie było z niej Harper, czy kogokolwiek innego, kto potrafił zachować rozsądek i brawurę w najgorszych sytuacjach. Zamrugała kilkakrotnie, starając się uwagę skupić na wypowiadanych przez Granta słowach. Gdyby mogła usłyszeć jego myśli, pewnie nawet przyznałaby mu rację. Od czasu feralnego “pożegnania” minęło kilka lat, podczas których zdążyli już ułożyć sobie dorosłe i całkowicie inne od nastoletniego wyobrażenia życie. Grant nie wiedział przecież, jak spędziła te półtora roku w Paryżu, objadając się codziennie innym serem z bagietką, że stan jej ojca wcale się nie polepszył i od kilku miesięcy pojawiają się ostrożne debaty na temat odłączenia respiratora, a jej matka — Keira, która przecież od zawsze Granta uwielbiała i wciskała mu co rusz inne przysmaki, gdy jeszcze był częstym gościem ich domu, teraz była właściwie cieniem niegdysiejszej siebie, zmęczonym od natłoku obowiązków.
Gdyby wiedział to wszystko, zrozumiałby pewnie lepiej, że Hirschowie być może jak nigdy dotąd, potrzebowali jakiegoś promyka nadziei.
—
Okej. —Szepnęła, posłusznie drepcząc za nim i niezdarnie poprawiając zawieszoną na ramieniu wiklinową torebkę. Rozejrzała się po niewielkim pomieszczeniu, najpierw ostrożnie wpuszczając do niego swoją głowę, z chmurą delikatnie skręconych brązowych włosów. Potem, zupełnie jakby ćwiczyła występ w scenie nowego Bonda ostrożnie wstawiła do niego pierwszą stopę ubraną w conversa, a następnie drugą, aż wreszcie całe ciało ubrane w jeansowe ogrodniczki znalazło się w środku. Jeszcze pomyśli, że przez te kilka lat zwariowała. Gdyby była tu Harper, pewnie znowu by upomniała Phoenix, aby nie myślała tak dużo o tym, co myślą inni, ale… Potrząsnęła głową, odrzucając od siebie wszystkie te myśli.
—
Tutaj? — Wskazała ręką wolne krzesło, by następnie usiąść na jego skrawku, w gotowości do ucieczki w każdej sekundzie. Drzwi zamknęły się za nimi, a Phoenix uświadomiła sobie, że ostatni raz, kiedy byli sami w tak małym pokoju, mieli może po kilkanaście lat i w głowie były im zupełnie inne rzeczy niż baza ze zdjęciami psów. —
To dla mamy. — Powiedziała na głos, przerywając niezręczną ciszę. —
W sensie, nie tak, że ja się nie będę nim opiekować… Bo będę… Nie brałabym psa i rzuciła go na pastwę Tingaree ha ha. Matko nie dosłownie, nikogo nigdzie nie rzucam… Znaczy, raz. ALE NIE ŻE CIEBIE. W sensie, tak ciebie, ale... — Znowu przerwała w panice, czując, jak do policzków opalonej skóry uderza krew i nadaje im ciemnoczerwonej barwy. —
Jezu, przepraszam. — Jęknęła cicho, chowając twarz w dłoniach. Naprawdę nie była dobra w tym całym zachowywaniu zimnej krwi.