: 28 lip 2021, 14:46
Nie zamierzasz, a to robisz?, pomyślał z przekąsem, jednak nic nie powiedział. Dohemy miał rację, Jermaine doskonale o tym wszystkim wiedział, ale wiedzieć o czymś, a wprowadzić to w życie to już zupełnie inna para kaloszy. Uwielbiał ogniska, uwielbiał takie imprezy i uwielbiał naturę. A jednak zatruł nastrój sam sobie, a przy okazji i innym, bo dlaczego ma siedzieć w tym wszystkim sam?
Dystans od dziewczyn dobrze mu zrobił, nawet jeśli słowa Brandona wzbudziły tylko poczucie winy, że jak zwykle coś psuje. Zwykle to on był naczelnym śmieszkiem i błaznem każdej imprezy, a nagle zrobiła się z niego stara zrzęda, co nie umie się dobrze bawić? Próbował się podbudować, ale wspomnienie o Hannah zaprzepaszczało wszelkie starania. Nawet jeśli - znów! - Brandon miał rację. Mayfair nie była niczemu winna, mógł okazać więcej zrozumienia i zaangażowania. I zamiast wytknąć mu, że jest w błędzie, bo presja jest na niego nakładana z różnych stron, wzruszył ramionami starając się zapomnieć o wszystkim, co było poza wyspą. - Dobrze już, dobrze, tato, wykrzesam z siebie więcej energii i dobrego humoru i będę grzeczny - powiedział wywracając oczami, a gdy Brandon nie patrzył, wystawił mu język, jak na prawdziwe i marudne dziecko przystało.
Temat namiotu uważał za zamknięty, ale najwyraźniej wszyscy pchali go do spania z Mari, a im bardziej odczuwał naciski z zewnątrz, tym bardziej upierał się przy swoim. - No, taki właśnie jestem, jestem idiotą, sam to przecież powiedziałem. Wiem, jak to się skończy. Nie utrzymam łap przy sobie - miało to brzmieć beznadziejnie, ale zadziorny uśmiech, jaki towarzyszył mu przy tym zdaniu sugerował coś zgoła odmiennego. Tylko że to była tylko fantazja, co nie zmieniało faktu, że od samej fantazji zrobiło mu się lepiej. A może to alkohol? Dobrze, że mu nie dały tej marihuanen, bo wpadłby w jeszcze bardziej depresyjny nastrój i wtedy po robocie całkiem! - Daj spokój, Brandon. - Poklepał go po ramieniu doceniając propozycję odstąpienia namiotu. - Dzięki, ale nic mi się nie stanie, jak prześpię się pod gwiazdami. Może nawet wybije z głowy głupoty i marudzenia? - uśmiechnął się mniej zgryźliwie niż wcześniej, a pokusiłabym się o stwierdzenie, że uśmiech ten był całkiem sympatyczny. - Całe szczęście, że pogoda dopisuje - zerknął w niebo, na którym nie było jeszcze ani jednej chmurki, ale wiatr od wody nie sugerował niczego dobrego na przyszłość.
Zanim zawoła tu dziewczyny, potrzebował jeszcze chwili dla siebie, żeby całkiem się uspokoić, dlatego za jednym razem zzerował drugą butelkę piwa, dołożył kilka badyli do ogniska, poszedł do namiotów po przenośną lodówkę, jaką zapakował razem z babcią przed wyjazdem i przytachał ją niedaleko ogniska. Porozstawiał z Brandonem siedziska wokół paleniska, żeby każdemu było wygodnie, wziął trzy głębsze oddechy i ruszył w kierunku rozmawiających przy plaży dziewczyn.
- Dziewczyny, skończcie plotkować, zapraszamy do ogniska! - zawołał całkiem wesoło i wskazał dłonią na drogę. Poczekał, aż podniosły się ze swoich siedzisk, a gdy przechodziły koło niego posłał Marianne przepraszające spojrzenie i nikły uśmiech. Sam zatrzymał się jeszcze na chwilę, spojrzał w korony drzew targane coraz większym wiatrem i wzruszając ramionami wrócił za dziewczynami do reszty, a konkretnie w kierunku lodówki turystycznej, a że akurat stała obok niej Hannah nalewająca sobie soku, zagaił do niej starając się brzmieć swobodnie: - Wiem, że nie jesz mięsa, więc spakowaliśmy kukurydzę, cukinię i trochę innych warzyw. - Schował gdzieś nawet kiełbaski sojowe, ale nie mógł ich znaleźć na pierwszy rzut oka. - W plecaku mam folię aluminiową, można coś przypiec w żarze. - Wyciągnął z lodówki na talerz kilka kolb kukurydzy, bo w sumie sam chętnie by taką spałaszował. - Mam też pianki, jak masz chęć zjeść coś na szybko, chociaż tym się raczej nie najesz - uśmiechnął się kątem ust. Wyciągnął metaforycznie rękę w jej kierunku, nawet jeśli sporo go to kosztowało, to cholera, mógł to zrobić, prawda?
Dystans od dziewczyn dobrze mu zrobił, nawet jeśli słowa Brandona wzbudziły tylko poczucie winy, że jak zwykle coś psuje. Zwykle to on był naczelnym śmieszkiem i błaznem każdej imprezy, a nagle zrobiła się z niego stara zrzęda, co nie umie się dobrze bawić? Próbował się podbudować, ale wspomnienie o Hannah zaprzepaszczało wszelkie starania. Nawet jeśli - znów! - Brandon miał rację. Mayfair nie była niczemu winna, mógł okazać więcej zrozumienia i zaangażowania. I zamiast wytknąć mu, że jest w błędzie, bo presja jest na niego nakładana z różnych stron, wzruszył ramionami starając się zapomnieć o wszystkim, co było poza wyspą. - Dobrze już, dobrze, tato, wykrzesam z siebie więcej energii i dobrego humoru i będę grzeczny - powiedział wywracając oczami, a gdy Brandon nie patrzył, wystawił mu język, jak na prawdziwe i marudne dziecko przystało.
Temat namiotu uważał za zamknięty, ale najwyraźniej wszyscy pchali go do spania z Mari, a im bardziej odczuwał naciski z zewnątrz, tym bardziej upierał się przy swoim. - No, taki właśnie jestem, jestem idiotą, sam to przecież powiedziałem. Wiem, jak to się skończy. Nie utrzymam łap przy sobie - miało to brzmieć beznadziejnie, ale zadziorny uśmiech, jaki towarzyszył mu przy tym zdaniu sugerował coś zgoła odmiennego. Tylko że to była tylko fantazja, co nie zmieniało faktu, że od samej fantazji zrobiło mu się lepiej. A może to alkohol? Dobrze, że mu nie dały tej marihuanen, bo wpadłby w jeszcze bardziej depresyjny nastrój i wtedy po robocie całkiem! - Daj spokój, Brandon. - Poklepał go po ramieniu doceniając propozycję odstąpienia namiotu. - Dzięki, ale nic mi się nie stanie, jak prześpię się pod gwiazdami. Może nawet wybije z głowy głupoty i marudzenia? - uśmiechnął się mniej zgryźliwie niż wcześniej, a pokusiłabym się o stwierdzenie, że uśmiech ten był całkiem sympatyczny. - Całe szczęście, że pogoda dopisuje - zerknął w niebo, na którym nie było jeszcze ani jednej chmurki, ale wiatr od wody nie sugerował niczego dobrego na przyszłość.
Zanim zawoła tu dziewczyny, potrzebował jeszcze chwili dla siebie, żeby całkiem się uspokoić, dlatego za jednym razem zzerował drugą butelkę piwa, dołożył kilka badyli do ogniska, poszedł do namiotów po przenośną lodówkę, jaką zapakował razem z babcią przed wyjazdem i przytachał ją niedaleko ogniska. Porozstawiał z Brandonem siedziska wokół paleniska, żeby każdemu było wygodnie, wziął trzy głębsze oddechy i ruszył w kierunku rozmawiających przy plaży dziewczyn.
- Dziewczyny, skończcie plotkować, zapraszamy do ogniska! - zawołał całkiem wesoło i wskazał dłonią na drogę. Poczekał, aż podniosły się ze swoich siedzisk, a gdy przechodziły koło niego posłał Marianne przepraszające spojrzenie i nikły uśmiech. Sam zatrzymał się jeszcze na chwilę, spojrzał w korony drzew targane coraz większym wiatrem i wzruszając ramionami wrócił za dziewczynami do reszty, a konkretnie w kierunku lodówki turystycznej, a że akurat stała obok niej Hannah nalewająca sobie soku, zagaił do niej starając się brzmieć swobodnie: - Wiem, że nie jesz mięsa, więc spakowaliśmy kukurydzę, cukinię i trochę innych warzyw. - Schował gdzieś nawet kiełbaski sojowe, ale nie mógł ich znaleźć na pierwszy rzut oka. - W plecaku mam folię aluminiową, można coś przypiec w żarze. - Wyciągnął z lodówki na talerz kilka kolb kukurydzy, bo w sumie sam chętnie by taką spałaszował. - Mam też pianki, jak masz chęć zjeść coś na szybko, chociaż tym się raczej nie najesz - uśmiechnął się kątem ust. Wyciągnął metaforycznie rękę w jej kierunku, nawet jeśli sporo go to kosztowało, to cholera, mógł to zrobić, prawda?