„Wyjedź gdzieś stary, najlepiej tam gdzie nie ma nikogo” - tak mu doradzał kumpel a Ned się ociągał bo nie był typem outdoorowca ani miłośnikiem chrząszczy wielkości dłoni, komarów wielkości wróbla czy innego żywego syfu. Ale przy tym co ostatnio przechodził z Gail jakaś blokadka się w nim poluzowała i zaczął myśleć o takim resecie w głuszy coraz poważniej.
Ostatecznym argumentem było to, że potem będzie mógł mówić „Byłem na outbacku, dałem radę i nic mnie k***a teraz nie ruszy!” Poza tym co to, Ned miałby się bać jakichś pająków, chrząszczyków i wężyków??
Skutek był taki że nawet się odpowiednio wyposażył, kupił namiot i cały obozowy szpej, a od kumpla pożyczył łódkę bo wymyślili jakoś tak razem przy piwie, że jak izolacja to izolacja a nie że jacyś turyści będą mu chodzić rano po głowie.
No i wreszcie stało się - Ned Haggard przybił do brzegów jakiejś wysepki której nazwą się nie przejmował, wyposażony w wiedzę z youtubowych poradników znalazł miejsce na obóz, rozłożył namiot (taki rzucany który się sam rozkłada, więc się nie namęczył), otoczył kamieniami palenisko, wyłączył komórkę, wyjął buteleczkę koniaku, cygarko i rozparty w hamaku zrobił to co po prostu lubił.
Co prawda zwykle to robił w głębokim fotelu ze wszystkimi urządzeniami obok siebie które mogły mu zagwarantować bezpieczny powrót gdyby przesadził z koniaczkiem, ale po każdym kolejnym łyku smakowało lepiej i mniej się przejmował okolicznościami tym razem. Skutek był taki że wczesną nocą Ned ululany wczołgał się byle jak do namiotu zapominając zalać ognicho.
Po paru godzinach obudził go dym i swąd. Przez chwilę zmuszał się do szybkiego otrzeźwienia - nie udało się do końca, ale oprzytomniał na tyle żeby wyskoczyć z namiotu w środku nocy i patrzeć, jak ogień próbuje pokonać jakiś konar, którym zaraz przeskoczy na suchą trawę dookoła obozowiska i będzie pożar buszu jak nic!
- Kurew nagła!! - warknął Ned i zaczął się uwijać, choć nie bardzo miał pomysły czym to gasić. Wreszcie kiedy już trochę trawy się paliło, przypomniał sobie o niedalekiej łódce, skoczył tam i znalazł pojemnik do wylewania wody. I zaczął nabierać wodę z jeziora i pędzić do ognia.
Klnąc i sapiąc wreszcie ugasił skurczybyka po jakiejś godzinie tych wysiłków jakich akurat ni cholery nie planował, ale nie wiedział że nie koniec przygód na tym.
Ledwo usiadł wśród dumy pogożeliska, uwalany sadzą, ciągle trochę pijany, usłyszał krzyk.
Podniósł głow, nasłuchując… jeszcze jakichś w mordę kopanych dzikich zwierząt tu brakowało! Ale krzyk brzmiał dość po ludzku. Sam nie wiedział czy to lepiej czy gorzej - w końcu bezludna wyspa okazała się całkiem niebezludna… Posiedział trochę bijąc się z myślami, wreszcie zaklął, wstał, wziął latarkę, obozowy czekanik i długi nóż (taki z kompasem), jeszcze zwój liny - no bo w sumie skoro już to kupił, to niech się przyda! I ruszył w stronę głosu.
Człapał po suchych trawach świecąc sobie latareczką i szukając jakiegoś obiektu w którym mógł być ten ktoś. I po dobrym, kwadransie od krzyknięcia Ned odkrył na drzewie zarys domku. No proszę!
Poprawił swoje narzędzia, zacisnął dłoń na czekaniku i ruszył w tamtą stronę. Krok za krokiem, coraz ostrożniej, aż w końcu tak ostrożnie, że nie bylo słychać jego kroków. Stanął pod pniem i zastanawiał się jak to rozegrać…
No i wymyślił:
- Hej tam w domku! Jest tam kto? Słyszałem krzyk!
No i czekał, sam się zastanawiając czy chciałby być rycerzem i komuś pomóc czy wolałby żeby nikogo tam nie było a ten kto krzyczał - albo sobie poradził, albo został pożarty i w związku z tym nie robi już Nedowi kłopotu…
Mel Russo