Call me by your name (...OR ANY NAME?)
: 22 wrz 2021, 21:49
#1
Huk lotniska, tysiące ludzi przemieszczających się w tę i z powrotem. Drażniące sygnały komunikatów i wyczytywane pokracznie obcojęzyczne nazwiska spóźnionych pasażerów. Emma Whitely nienawidziła tłumów. A jeszcze bardziej nie przepadała za sobą za ten idiotyczny pomysł z e m s t y. Nie mogła mu po prostu odpuścić? Przyjąć do wiadomości, że jest skończonym… I ruszyć dalej? Tylko z czym? Nowobogackim rosyjskim mężem, który w obawie o pociągnięcie do odpowiedzialności prawnej anulował małżeństwo? Z jej winy. Wszyscy – dosłownie w s z y s c y – na weselu usłyszeli przecież, jak dobrze było jej w ramionach innego. Nie, nie chciał zielonej karty. Tak, został oszukany.
Tylko że to nie Emma była master mindem tej całej, groteskowej sytuacji. Ona też została oszukana. Bardziej, niż kiedykolwiek mogłaby kurwa podejrzewać.
To całe te nagromadzone emocje i chęć wymierzenia sprawiedliwości kazały jej zatrudnić detektywa, który za kilka hojnych przelewów z karty kredytowej seniora rodu Whitely zdecydował się odszukać w Australii człowieka, który trudniłby się testowaniem wolności. Okazało się, że nie wszystko, co bezimienny opowiedział blondynce, mijało się z prawdą. Tropem kilku poszlak udało się zlokalizować miejsce jego aktualnej rezydencji. Wrócił do miejsca, z którego pochodził. Lorne Bay. Emma z trudem lokalizowała Australię na mapie, a co dopiero miejscowość, o której na pewno nie wyczytała niczego na stronach Vogue lub ślubnych blogach. A przecież od dłuższego czasu nie poddała się żadnej innej lekturze.
Może dlatego jest jej teraz tak niedobrze, kiedy opłukuje twarz zimną wodą na lotnisku po drugiej stronie globu. Opiera się dłońmi o mokry blat w toalecie i bardzo powoli podnosi głowę, żeby na siebie spojrzeć. Mierzy się pełnym niechęci wzrokiem. Gardzi tym, jaka jest głupia. I jak bardzo dała się oszukać. Jak mogło, chociaż przemknąć jej przez myśl, że… Że on… Nieważne. Dziewczyna uśmiecha się. Sztucznie, zbyt szeroko. Musi ten grymas skorygować własnym palcem. I po chwili jest już lepiej. Maska wróciła na miejsce. Poprawia jeszcze jasne włosy i jest gotowa odebrać bagaż. Bagaż, dwa porzucone przez mężczyznę bez imienia psy i własną godność.
***
Nie zjawia się pod szkołą, której adres dostała od razu. Do Australii przylatuje w weekend, więc daje sobie trochę czasu. Wynajmuje pokój w hotelu (i wcześniej wykłóca się na recepcji o obecność zwierząt), trochę spaceruje po tej dziurze, która do złudzenia przypomina jej miasteczko, z którego pochodzi. Jest tylko trochę cieplej. Emma przemierza nadmorskie uliczki i nieustannie układa sobie w głowie tekst tego, co mu powie. Jemu, bezimiennemu zdrajcy, którego personaliów nadal nie poznała. To była jej naczelna prośba. Zatrudniony mężczyzna miał pomóc jej zlokalizować bruneta, ale nie chciała wiedzieć, jak się nazywa. Nie chciał jej tego powiedzieć, kiedy pytała o to we łzach. Nie zamierzała więc dowiadywać się sposobem. Łatwiej było jej budować nienawiść, kiedy to imię nie rozlewało się po wszystkich jej myślach. Łatwiej… a przynajmniej tak sobie wmawiała.
Pod szkołą, której adres dostała pojawia się trochę na chybił trafił. Nie robi z siebie idiotki, nie wydzwania do sekretariatu, żeby sprawdzić plan zajęć, skoro wie, czego uczy (i w duchu mocno się z tego naśmiewa). Trzyma psy w garści, chociaż niesfornie plączą się jej pod nogami i nadal spaceruje, chociaż na krótszej ścieżce, powtarzając sobie w myślach to, co mu powie.
Że nim gardzi.
Że przeklina dzień, w którym go poznała.
Że żałuje absolutnie wszystkiego.
Że zdecydowanie widziała w życiu lepsze penisy.
Że trzeba nie mieć godności, żeby ZOSTAWIĆ WŁASNE PSY NA INNYM KONTYNENCIE.
Że chciałaby, żeby spłonął w piekle, nie zaznawszy szczęścia (do zastanowienia).
Że złamał jej serce (nie, nie, nie, WYKREŚLIĆ).
Że ma nadzieje, że zacznie łysieć, jak tylko przekroczy czterdziesty rok życia.
Że serdecznie życzy mu, żeby ktoś zrobił mu kiedyś dokładnie to samo i wtedy dopiero dotrze do niego, że ta lista mogłaby być dużo dłuższa.
Whitely bierze głęboki oddech, szarpie plączące się smycze psów, odwraca się gotowa, żeby stawić w końcu czoła sprawiedliwości, po jaką przyjechała i… Wpada prosto na niego. Odsuwa się i mierzy go przerażonym spojrzeniem, próbując wydusić z siebie jakieś słowo. Że nim gardzisz… – podpowiada jej cicho sufler we własnej głowie. Mija zaledwie kilka sekund, ale dziewczyna ma wrażenie, że cała wieczność.
–Ż… Ż… Że… – usilnie próbuje, ale nie jest z siebie wydusić ani słowa.
Na szybko przychodzi jej do głowy jednak zupełnie inne rozwiązanie. Może nawet prostsze.
Chuj z tym. Powinnam to zrobić już na weselu.
Bierze solidny zamach i jej p i ę ś ć ląduje prosto na jego twarzy, co zwraca uwagę wszystkich uczniów, którzy zaczynają wylewać się właśnie z gmachu szkoły.
– JAK MOGŁEŚ SYPIAĆ Z MOJĄ SIEDEMDZIESIĘCIOLETNIĄ MATKĄ, PRZECIEŻ ONA NIE MA NOGI!!! – wykrzykuje pierwszy-lepszy, najbardziej abstrakcyjny tekst, który przyszedł jej do głowy. Robi to tylko po to, żeby słyszała to cała chmara nastolatków. Dopiero wtedy przerażone spojrzenie zamienia się w triumfujące.
Pierdol się Harrison, czy jak ci tam.
Russel Franklin
Huk lotniska, tysiące ludzi przemieszczających się w tę i z powrotem. Drażniące sygnały komunikatów i wyczytywane pokracznie obcojęzyczne nazwiska spóźnionych pasażerów. Emma Whitely nienawidziła tłumów. A jeszcze bardziej nie przepadała za sobą za ten idiotyczny pomysł z e m s t y. Nie mogła mu po prostu odpuścić? Przyjąć do wiadomości, że jest skończonym… I ruszyć dalej? Tylko z czym? Nowobogackim rosyjskim mężem, który w obawie o pociągnięcie do odpowiedzialności prawnej anulował małżeństwo? Z jej winy. Wszyscy – dosłownie w s z y s c y – na weselu usłyszeli przecież, jak dobrze było jej w ramionach innego. Nie, nie chciał zielonej karty. Tak, został oszukany.
Tylko że to nie Emma była master mindem tej całej, groteskowej sytuacji. Ona też została oszukana. Bardziej, niż kiedykolwiek mogłaby kurwa podejrzewać.
To całe te nagromadzone emocje i chęć wymierzenia sprawiedliwości kazały jej zatrudnić detektywa, który za kilka hojnych przelewów z karty kredytowej seniora rodu Whitely zdecydował się odszukać w Australii człowieka, który trudniłby się testowaniem wolności. Okazało się, że nie wszystko, co bezimienny opowiedział blondynce, mijało się z prawdą. Tropem kilku poszlak udało się zlokalizować miejsce jego aktualnej rezydencji. Wrócił do miejsca, z którego pochodził. Lorne Bay. Emma z trudem lokalizowała Australię na mapie, a co dopiero miejscowość, o której na pewno nie wyczytała niczego na stronach Vogue lub ślubnych blogach. A przecież od dłuższego czasu nie poddała się żadnej innej lekturze.
Może dlatego jest jej teraz tak niedobrze, kiedy opłukuje twarz zimną wodą na lotnisku po drugiej stronie globu. Opiera się dłońmi o mokry blat w toalecie i bardzo powoli podnosi głowę, żeby na siebie spojrzeć. Mierzy się pełnym niechęci wzrokiem. Gardzi tym, jaka jest głupia. I jak bardzo dała się oszukać. Jak mogło, chociaż przemknąć jej przez myśl, że… Że on… Nieważne. Dziewczyna uśmiecha się. Sztucznie, zbyt szeroko. Musi ten grymas skorygować własnym palcem. I po chwili jest już lepiej. Maska wróciła na miejsce. Poprawia jeszcze jasne włosy i jest gotowa odebrać bagaż. Bagaż, dwa porzucone przez mężczyznę bez imienia psy i własną godność.
***
Nie zjawia się pod szkołą, której adres dostała od razu. Do Australii przylatuje w weekend, więc daje sobie trochę czasu. Wynajmuje pokój w hotelu (i wcześniej wykłóca się na recepcji o obecność zwierząt), trochę spaceruje po tej dziurze, która do złudzenia przypomina jej miasteczko, z którego pochodzi. Jest tylko trochę cieplej. Emma przemierza nadmorskie uliczki i nieustannie układa sobie w głowie tekst tego, co mu powie. Jemu, bezimiennemu zdrajcy, którego personaliów nadal nie poznała. To była jej naczelna prośba. Zatrudniony mężczyzna miał pomóc jej zlokalizować bruneta, ale nie chciała wiedzieć, jak się nazywa. Nie chciał jej tego powiedzieć, kiedy pytała o to we łzach. Nie zamierzała więc dowiadywać się sposobem. Łatwiej było jej budować nienawiść, kiedy to imię nie rozlewało się po wszystkich jej myślach. Łatwiej… a przynajmniej tak sobie wmawiała.
Pod szkołą, której adres dostała pojawia się trochę na chybił trafił. Nie robi z siebie idiotki, nie wydzwania do sekretariatu, żeby sprawdzić plan zajęć, skoro wie, czego uczy (i w duchu mocno się z tego naśmiewa). Trzyma psy w garści, chociaż niesfornie plączą się jej pod nogami i nadal spaceruje, chociaż na krótszej ścieżce, powtarzając sobie w myślach to, co mu powie.
Że nim gardzi.
Że przeklina dzień, w którym go poznała.
Że żałuje absolutnie wszystkiego.
Że zdecydowanie widziała w życiu lepsze penisy.
Że trzeba nie mieć godności, żeby ZOSTAWIĆ WŁASNE PSY NA INNYM KONTYNENCIE.
Że chciałaby, żeby spłonął w piekle, nie zaznawszy szczęścia (do zastanowienia).
Że złamał jej serce (nie, nie, nie, WYKREŚLIĆ).
Że ma nadzieje, że zacznie łysieć, jak tylko przekroczy czterdziesty rok życia.
Że serdecznie życzy mu, żeby ktoś zrobił mu kiedyś dokładnie to samo i wtedy dopiero dotrze do niego, że ta lista mogłaby być dużo dłuższa.
Whitely bierze głęboki oddech, szarpie plączące się smycze psów, odwraca się gotowa, żeby stawić w końcu czoła sprawiedliwości, po jaką przyjechała i… Wpada prosto na niego. Odsuwa się i mierzy go przerażonym spojrzeniem, próbując wydusić z siebie jakieś słowo. Że nim gardzisz… – podpowiada jej cicho sufler we własnej głowie. Mija zaledwie kilka sekund, ale dziewczyna ma wrażenie, że cała wieczność.
–Ż… Ż… Że… – usilnie próbuje, ale nie jest z siebie wydusić ani słowa.
Na szybko przychodzi jej do głowy jednak zupełnie inne rozwiązanie. Może nawet prostsze.
Chuj z tym. Powinnam to zrobić już na weselu.
Bierze solidny zamach i jej p i ę ś ć ląduje prosto na jego twarzy, co zwraca uwagę wszystkich uczniów, którzy zaczynają wylewać się właśnie z gmachu szkoły.
– JAK MOGŁEŚ SYPIAĆ Z MOJĄ SIEDEMDZIESIĘCIOLETNIĄ MATKĄ, PRZECIEŻ ONA NIE MA NOGI!!! – wykrzykuje pierwszy-lepszy, najbardziej abstrakcyjny tekst, który przyszedł jej do głowy. Robi to tylko po to, żeby słyszała to cała chmara nastolatków. Dopiero wtedy przerażone spojrzenie zamienia się w triumfujące.
Pierdol się Harrison, czy jak ci tam.
Russel Franklin