"I boję się. To jedno pewne, że się boję.
I dlatego uciekam w sen jak w krzewy gęste.
Jeżeli są z urojeń także lęki moje,
to sen jest rzeczywisty. I, kiedy śnię, jestem."
Piekło to inni ludzie - czy jest coś prawdziwszego od tego stwierdzenia?
Ciemności przeszył ostry ból, przedziwna kotwica pozwalająca powrócić mu do rzeczywistości. Powoli unieść powieki, choć nie oślepił go żaden strumień światła. Jeszcze przez chwilę nie wiedział, iż nazwanie tego miejsca w nietrzeźwych myślach przedsionkiem pandemonium nie było niemądrą pomyłką. Zakaszlał kilkukrotnie, kiedy to dotarł do niego dławiący odór wypełniający całe pomieszczenie, lecz przez materiał zasłaniający oczy nic więcej nie potrafił dostrzec.
Dostałeś w głowę, cholerny idioto, ale nadal żyjesz. Cichy głosik w umyśle przebił się wreszcie przez rozszalały chaos myśli krążących we wszystkich kierunkach. Ten trop doprowadził go do jednego - porwanie dla okupu. Ledwo powstrzymał się od pełnego goryczy prychnięcie, gdyż najwyraźniej spełniał się jeden z tych groteskowych scenariuszy. Umrze przez własnego ojca; w ten lub inny sposób, chociaż śmierć przez majątek odrobinę go rozbawiła. Oczywiście na tyle, ile zdołać mógł w takiej sytuacji bez wyjścia. Phineas nawet nie próbował budować w sobie nadziei oraz składać błagalnych modlitw do przeróżnych bóstw. Szanowny pan Woodsworth, bezwzględny polityk nie dałby nawet jednego centa za własnego syna - nie za niego. I choć mogłoby to kogoś zaszokować, to dla samego bruneta nie było żadnym nadzwyczajnym odkryciem... a myślą, z którą przyszło mu dorastać. Ile już siedział tu tak związany? Nie potrafił tego określić, choć niewątpliwie drżał na zimnie i od dawnej wolności musiał dzielić go godziny nieprzytomności. Dopiero gdy ostry zapach jakby przybrał na sile, postanowił ponowić próbę wyzwolenia się ze sznurów. Szarpał się z dobrą chwilę, lecz dopiero po kilku minutach poczuł, jak więzy wokół nadgarstków lekko odpuszczają i tym samym, pozwalając mu powoli wysunąć dłonie spomiędzy splotów. Odczekał chwilę, oczekując jakiejkolwiek reakcji, ale kiedy ta nie nastąpiła, doszedł do wniosku, iż najwyraźniej nie towarzyszył mu żaden z porywczy. Szybkim ruchem zszarpał opaskę z twarzy, jeszcze przez moment mrugając dla wyostrzenia obrazu. Po przyzwyczajeniu wzroku do otaczających go ciemności powoli podniósł się z pozycji siedzącej, rozglądając się przy tym po prawie to pustym pomieszczeniu. Czymś przypominającym opuszczony hangar? Och.
Wtem dostrzegł oddaloną od niego o kilka metrów wannę z filigranową kobietą, z głową pochyloną na jedną stronę i włosami opadającymi na twarz.
Głupcze, cholerny głupsze, nie idź... Chwiejnym krokiem ruszył ku niej, delikatnie pochylając się nad... zwłokami. Inaczej nie dało nazwać się osoby z wielką dziurą ciągnącą się od mostka za pępek. Krew. Krew była wszędzie i wtedy to również zrozumiał - tu nie chodziło o pieniądze, a przynajmniej nie w takiej postaci. Odskoczył do tyłu jak porażony gromem z niebios, dławiąc w sobie okrzyk przerażenia. Szarpnęło nim do przodu w torsjach, by zwrócił resztki tego co zalegało mu w żołądku na brudną ziemię hangaru. I na niej na drżących kolanach zbierał w sobie siły do ucieczki, gdyż ponowne podniesienie się oraz skierowanie w poszukiwaniu wyjścia zajęło mu zdecydowanie zbyt długo. Czy natknie się na
nich? Rzucił się do szaleńczego biegu, kiedy wypadł przez jedne z drzwi na zewnątrz. Momentalnie skierował się w kierunku zarośli, zamierzając skryć się między nimi przed oczami porywaczy. Z bosymi stopami biegł przed siebie, czując na twarzy nieprzyjemne uderzenia gałązek. Szarpały mu włosy, ubrania, skórę - za to on niezłomnie stawiał krok za krokiem, byle to oddalić się od przedsionka piekła. Wraz z krwią po żyłach płynęły te przyśpieszone uderzenia serca niczym bębny wojenne rozchodzące się po bitewnej strefie.
Bie-gnij
Bie-gnij
Bie-gnij
Biegnij albo umrzyj tu teraz.
Czy tego właśnie nie pragnąłeś przez ostatnie miesiące, męczony w więzach życia?
Nie w ten sposób - a po prostu zniknąć.
Chwiał się na nogach, doskonale kojarząc ten stan; nafaszerowania substancjami płynącymi już w krwiobiegu. Nie mógł na to jednak nic poradzić, tak samo jak na ogień biegnący przez jego gardło wraz z każdym oddechem. Niespodziewanie oślepił go strumień światła -
pożegnaj się z życiem, powiedział do siebie w duchu. Phineas - gdy ten znajomy damski głos wypowiedział jego imię, opadł w kobiece ramiona prawie to bez sił. Ta twarz. -
Audrene - wychrypiał, łapiąc przy tym desperacko oddech. Ona stanowiła przeciwieństwo tego co kroczyło za nim - była uosobieniem życia. Ulga przez spoglądanie w jasne spojrzenie przyjaciółki nie mogła trwać przecież wiecznie, więc powrócił z tego rozmarzenia, w jakie wprawiło go bezpieczeństwo odnalezione w ramionach Barlowe. Zacisnął mocniej palce na przedramionach dziewczyny, resztką sił dźwigając się wraz z nią. Śmierć go szukała, oni go szukała - a teraz i ona przecięła jego ścieżkę prowadzącą do kresu życia. -
Audrie, uciekaj... nie stój tak, biegnij... - pchnął ją lekko ku wyjściu, błagalnie wymachując dłońmi. Jeśli umieranie w taki sposób wydawało się czymś strasznym, to ściągnięcie tego na nią znajdowało się na szczycie najgorszych zakończeń tego nieszczęścia. Nie zamierzał brać na siebie odpowiedzialności za jej śmierć, gdy niezdolny do dalszego biegu znacznie spowolniłby ucieczkę.
audrie barlowe