Archer Brooks
Wiedział, że coś się wydarzy, gdy w ciasteczku z chińską wróżką odnalazł hasło:
"I mewa może bać się lotu". Nie miał bladego pojęcia, do czego miało się to odnosić, ani kto był autorem tak górnolotnej myśli. Zwyczajnie przeczuwał, że to zapowiedź czegoś złego, że ten Azjata, pakując karteczkę w ciastko, zmrużył oczy i przeklął tego, co je zje. Tak, na pewno tak właśnie było i Casper wiedział, że winny jest tylko ten anonimowy pakowacz kartek w ciastka, gdy na wybiegu dla kangurów wdepnął w kupę. Taki wielki wybieg, a on wdepnął. Przeklinając na czym świat stoi, próbował rozetrzeć podeszwę o kupie liści i to był błąd, bo fiknąwszy koziołka, wylądował twarzą na glebie.
Wpierw poczuł złość i bezradność, potem zaś ból.
- Ała, kulwa - wybelkotał cicho (w razie jakby jego matka była w pobliżu, jednak ten lęk przed oberwaniem z kapcia był w nim silny), a potem poczuł, że ma coś w ustach. Splunął na dłoń, skrzywił się i dwoma palcami pochwycił ten cudaczny, mały przedmiot.
Jego ząb.
Kurwa, stracił ząb. Zrywając się na nogi i biegnąc z zakrytymi ustami w stronę najbliższej łazienki, modlił się tylko do wszystkich znanych sobie boskich istot, by nie było tak źle, jak myślał. Ale było. Było, bo stracił właśnie pół górnej jedynki i wyglądał jak żul, proszący pod sklepem o parę drobnych na coś pokroju leśnego dzbana albo innego wina w kartoniku.
Symfonię jego niezadowolenia dało się prawdopodobnie słyszeć po drugiej części sanktuarium, a Aborygeni powiadali nawet, że psy dingo spłoszył tego dnia skowyt jakiegoś wielce zranionego zwierzęcia.
No bo jak to tak, że Casper nie miał mieć zęba? Przecież bez zęba to on mógł wyrwać sobie tylko niewidomą, a to i tak do pierwszego pocałunku, bo jakby przypadkiem wymagała językiem lukę, to zaraz zwinęłaby manatki i pognała w te pędy przed siebie.
Nie wiedział co robić, więc, jak każdy niezależny i dorosły mężczyzna, zadzwonił do matki. Kiedy zaś ta wysłuchała jego lamentu i umówiła go do dentysty, znów jego zbolały kwik roztoczył się echem po mieście. To już chyba wolał nie mieć zęba, niż iść do dentysty. Borze sosnowy, za coś go tak pokarał, raz jeden tylko w tym tygodniu przejechał na czerwonym i nie zapłacił za paczkę gum, bo zapomniał, że trzyma je w ręce. Kara losu była nieadekwatna do przewinień.
Ale był mężczyzną. Drugim najstarszym z braci, musiał świecić przykładem, być wzorem siły, odwagi, męstwa, grozy, pełnego uzębienia. Po prostu musiał i aż mu się jelita skręcały na myśl, że naprawdę musiał do tego dentysty pójść.
Szczęśliwie cudowna pani stomatolog zaproponowała mu znieczulenie jak dla konia i kiedy już tak leżał i zaczęło mu się robić błogo, to pomyślał, że takie wizyty mają całkiem spory sens. Przynajmniej póki nie dostał rachunki i trzeci raz skowyt wydostał się z jego duszy i portfela, bo właśnie wydawał równowartość porządnego zestawu lego. Ewentualnie pięciu takich zestawów.
Usiadł na krześle, czekając na wuja, który miał go odebrać z racji znieczulenia i z łzami w oczach wpatrywal się w ten przebrzydły świstek. Nawet zajeść tego bólu nie mógł, bo przecież znieczulenie ciągle go trzymało w jaki.