: 06 lut 2024, 18:48
Nie wydawał się przekonany, co do słów chłopaka o tym, że wszystko z jego nogą było w porządku. Być może nie grzeszył nigdy specjalną mądrością, ale wzroku jeszcze nie stracił. Nie miał jednak ani żadnych technicznych zasobów, żeby mu pomóc, ani choćby grama podstawowej wiedzy, ani zdolności do skupienia się w tym momencie, bo przecież - nawet jeśli było odrobinę lepiej - w dalszym ciągu jego żołądek ostrzegał o możliwych wymiotach, a pot mieszał się z wodą, którą został oblany. Głowa również zdawała mu się niezwykle ciężka i nieskłonna do współpracy, a przecież wciąż było tyle do zrobienia, nadal nie miał pojęcia, gdzie szukać dzieciaków, skwar wciąż lał się z nieba, a on czuł się zupełnie bezbronny, bezużyteczny i bezwpływowy na tę całą popraną sytuację.
Odebrał od niego (ostrożnie, bo cały był osłabiony tak, że trzymanie czegokolwiek w rękach wydawało się ryzykowne, a nie chciał przecież zniszczyć sprzętu kogoś, kto chciał mu pomóc) telefon i zaczął wpatrywać się w klawiaturę, próbując zmotywować przegrzany umysł do przypomnienia sobie numeru do Mary. Miał go wyrytego na blachę, tyle razy do niej dzwonił, dlatego też udało mu się w końcu przywołać w pamięci odpowiedni ciąg znaków.
- Tak, masz rację, tak - odpowiedział tylko pospiesznie i nieco niedbale na wnioski, wyciągnięte przez jego towarzysza niedoli. Znał swoje dzieciaki nie od wczoraj i wiedział, że do aniołków było im daleko, a teraz ta ich zbiorcza, na co dzień tak frustrująca cecha, mogła faktycznie się im przydać. Dlatego też nacisnął zieloną słuchawkę i przyłożył telefon do ucha. Sygnał. Jeden, drugi. Wstrzymał oddech. - No dalej - mruknął ponaglająco, zupełnie jakby naprawdę wierzył, że istniała na świecie taka magia, która pozwoliłaby Mishy albo Joelowi, albo Marze go w tym momencie usłyszeć. Jeszcze parę sygnałów dźwiękowych aż w końcu... Numer aktualnie jest zajęty. - Ja pierdolę! - warknął i bliski był ciśnięcia tym telefonem o ziemię, ale w porę zreflektował się, że to nie była jego stara, zdezelowana komórka, tylko własność Dary, który zdecydował się mu pomóc. Dlatego z naburmuszoną miną oddał mu telefon, po czym przetarł twarz dłońmi. - Teraz im się wzięło na branie moich rad do serca, a jak dzwonią spamerzy, to pierwsi są, żeby odebrać - wybełkotał ledwo zrozumiale, starając się nie zapominać o oddechu i o tym, że w emocjach nic lepszego nie wymyśli.
Słysząc słowa chłopaka, spojrzał na niego znowu. Czy on do reszty zwariował?
- Nie mogę tu siedzieć do wieczora, kiedy wiem, że jedno z nich jest ranne, a pozostali... nie wiem, może zdarzyło im się coś takiego jak mi - wyjaśnił, odrobinę zbyt nerwowo, chociaż to nie w nieznajomym powinien lokować swój gniew. Kolejna seria oddechów. - Dobra, może jednak nad rzekę? Skoro widziałeś, że tam szli... Jak wyjdziemy z tego pola, to wejdziemy już na drogę, gdzie jest trochę cienia - z trudem wymawiał te słowa i łączył fakty, ale zdawało mu się to najrozsądniejszą opcją w tej sytuacji. Zaraz jednak przypomniał sobie, że jego towarzysz jest ranny, więc spojrzał z powątpiewaniem na jego nogę. - Albo wiesz co, dość już zrobiłeś. Pójdę sam. A ty się zajmij sobą - polecił i choć zabrzmiało to dość szorstko, nie miał przecież na myśli niczego negatywnego, a jedynie to, że nieznajomy powinien skupić się na znalezieniu pomocy dla swojej nogi.
Darragh O'sullivan
Odebrał od niego (ostrożnie, bo cały był osłabiony tak, że trzymanie czegokolwiek w rękach wydawało się ryzykowne, a nie chciał przecież zniszczyć sprzętu kogoś, kto chciał mu pomóc) telefon i zaczął wpatrywać się w klawiaturę, próbując zmotywować przegrzany umysł do przypomnienia sobie numeru do Mary. Miał go wyrytego na blachę, tyle razy do niej dzwonił, dlatego też udało mu się w końcu przywołać w pamięci odpowiedni ciąg znaków.
- Tak, masz rację, tak - odpowiedział tylko pospiesznie i nieco niedbale na wnioski, wyciągnięte przez jego towarzysza niedoli. Znał swoje dzieciaki nie od wczoraj i wiedział, że do aniołków było im daleko, a teraz ta ich zbiorcza, na co dzień tak frustrująca cecha, mogła faktycznie się im przydać. Dlatego też nacisnął zieloną słuchawkę i przyłożył telefon do ucha. Sygnał. Jeden, drugi. Wstrzymał oddech. - No dalej - mruknął ponaglająco, zupełnie jakby naprawdę wierzył, że istniała na świecie taka magia, która pozwoliłaby Mishy albo Joelowi, albo Marze go w tym momencie usłyszeć. Jeszcze parę sygnałów dźwiękowych aż w końcu... Numer aktualnie jest zajęty. - Ja pierdolę! - warknął i bliski był ciśnięcia tym telefonem o ziemię, ale w porę zreflektował się, że to nie była jego stara, zdezelowana komórka, tylko własność Dary, który zdecydował się mu pomóc. Dlatego z naburmuszoną miną oddał mu telefon, po czym przetarł twarz dłońmi. - Teraz im się wzięło na branie moich rad do serca, a jak dzwonią spamerzy, to pierwsi są, żeby odebrać - wybełkotał ledwo zrozumiale, starając się nie zapominać o oddechu i o tym, że w emocjach nic lepszego nie wymyśli.
Słysząc słowa chłopaka, spojrzał na niego znowu. Czy on do reszty zwariował?
- Nie mogę tu siedzieć do wieczora, kiedy wiem, że jedno z nich jest ranne, a pozostali... nie wiem, może zdarzyło im się coś takiego jak mi - wyjaśnił, odrobinę zbyt nerwowo, chociaż to nie w nieznajomym powinien lokować swój gniew. Kolejna seria oddechów. - Dobra, może jednak nad rzekę? Skoro widziałeś, że tam szli... Jak wyjdziemy z tego pola, to wejdziemy już na drogę, gdzie jest trochę cienia - z trudem wymawiał te słowa i łączył fakty, ale zdawało mu się to najrozsądniejszą opcją w tej sytuacji. Zaraz jednak przypomniał sobie, że jego towarzysz jest ranny, więc spojrzał z powątpiewaniem na jego nogę. - Albo wiesz co, dość już zrobiłeś. Pójdę sam. A ty się zajmij sobą - polecił i choć zabrzmiało to dość szorstko, nie miał przecież na myśli niczego negatywnego, a jedynie to, że nieznajomy powinien skupić się na znalezieniu pomocy dla swojej nogi.
Darragh O'sullivan