- Czy to jest dobry pomysł, Max?
Bez najmniejszego zawahania się odparła, że był to jeden z najlepszych pomysłów, na jakie wpadła (tego wieczora).
Opuszczony wiatrak mienił jej się w oddali i kusił nieznanym na długo przed tym, nim postanowiła razem z nim tutaj przyjechać.
Za każdym razem, kiedy zamierzała po pracy wybrać się i zbadać opuszczony teren, coś jej wypadało: a to tata potrzebował pilnie pomocy, a to Aurora nie radziła sobie z domowymi zajęciami. Wszystko, co łączyło w sobie dreszczyk emocji i nieznane, musiało odejść na dalszy plan – a każdy, kto znał Hammond, wiedział przecież o tym, że bardzo lubiła eksplorację. W końcu to ona razem z braćmi odkrywała
katakumby na polach przydomowego ogrodu, które finalnie okazały się być niczym innym, jak zasypaną piwnicą po starym domu. Nie bała się ani ciemności, ani pająków, ani uduszenia, kiedy raz za razem zapominała zabierać na ekspedycje swojego inhalatora. Na całe szczęście, ten nie był jej tak często potrzebny. Chłopcy z paczki, na którą składali się nie tylko jej bracia, byli wyrozumiali dla chudzielca o patykowatych nogach, który rzęził im swym świszczącym oddechem, gdzieś na tyłach. Dostosowywali do niej swój marsz i pomagali nieść plecak, w którym mama przygotowywała im smakołyki w postaci czekoladowych ciastek. Byli tym, za czym Maxine wyjątkowo mocno tęskniła: byli po prostu świadectwem wspaniałych przyjaźni oraz niesamowicie intensywnego dzieciństwa.
- To już niedaleko, Kas – ciemnowłosa poprawiła kucyk na swojej głowie, kierując ciemne spojrzenie na wąską ścieżkę, na której wzbierały się tumany pyłu. Rozpoznawała przelotnie drzewa, jakie przywykła oglądać z farmy, będąc w oddali od upragnionego celu. Układając nogę pod brodę, niewiele robiła sobie z faktu, że właśnie brudzi swemu ukochanemu tapicerkę.
- Tutaj, za tymi krzakami powinien być jakiś skręt w prawo – poinstruowała przyszłego weterynarza, posiłkując się swoim telefonem i aplikacją, która tworzona była nie tylko przez programistów, ale także i ludzi, którzy z niej korzystali. Dzięki niej odkrywało się to oblicze Australii, które nieznane były dla samochodu od google.
Zamilkła, pozwalając muzyce wypełnić ciszę i pracę hydrauliki znajdującej się w nadwoziu. Zaburczało jej w brzuchu. Odkąd tylko dotarły do niej wiadomości od Kaspera o tym, że zjedzą coś na wynos, zastanawiała się co. Cokolwiek znajdowało się w reklamówkach, pachniało nieziemsko i sprawiało, że żołądek okręcał się jej dookoła kręgosłupa.
Droga do miejsca docelowego zajęła im jakieś pięć minut. Silnik zgasł, kaszląc przeraźliwie na koniec, a Hammond wyskoczyła z auta. Wciskając dłonie w kieszenie fioletowych ogrodniczek, rozejrzała się z zaciekawieniem dookoła.
- Ładnie tu. Co Ty na to, aby zjeść przy aucie i później się poszwendać? – zapytała, odwracając się plecami od starego wiatraka. Utkwiła w nim zaciekawione spojrzenie i uśmiechnęła się ciepło.
Niektórzy twierdzili, że pasowali do siebie jak pięść do nosa. Był od niej dużo młodszy i wyższy. Zawsze ubierał się ładnie, podczas gdy ona pachniała końmi i nosiła powyciągane swetry. Byli prawdziwym świadectwem tego, że przeciwieństwa się przyciągały. Może dlatego wytrzymywali ze sobą tyle lat – by robić całemu światu po złości.
Lub z przyzwyczajenia.
Kasper Guillebeaux