Wręcz idealnie wychodziło mu sprawianie, by poczuła się mała, smarkata, głupia i nieważna. To prawda, że do tej pory głównie krzyczała, wyklinała go i straszyła bezmyślnie policją, ale on nawet przez pół sekundy nie wydawał się jakkolwiek poruszony jej słowami. Cokolwiek mówiła, cokolwiek robiła, jakiekolwiek wnioski wysnuwała - lekceważył ją na każdym kroku, szydząc z niej i śmiejąc się jej prosto w twarz. Czymś go zirytowała na początku tego niechcianego spotkania, tak - może amatorsko przeprowadzoną transakcją w jego klubie, która mogła odbić mu się czkawką, może samą swoją obecnością, czy podprogowym wspomnieniem jego związku ze śmiercią Nellie - ale od kiedy znaleźli się w jego gabinecie, właściwie już po tej złości nie było śladu. A ona nie wiedziała, co ma z tym niby zrobić. Nie miała pojęcia, czego się po nim spodziewać - w końcu to do niej docierało. Powoli i z oporami, ale docierało.
-
Nawet wtedy będziesz mógł o tym tylko pomarzyć - odburknęła, walcząc o to, by to jej słowo było ostatnie. Kopała sama pod sobą dołek, jak dziecko przekrzykujące coraz głośniej rodziców (choć Lee już nie krzyczała przynajmniej, tyle dobrego), aby to jego zdanie wybrzmiało najdobitniej, ale nie mogła nic na to poradzić. Nawet jej matka nigdy nie zaciągnęła jej w taki kozi róg, z jakiego nie byłaby w stanie odnaleźć sobie drogi wyjścia, a ze wszystkich osób na świecie to ona potrafiła dobrać takie słowa, które bolały najbardziej. -
Jak dotąd nikt nie narzekał, niektórzy nawet wracali po więcej - odparła, prostując się przy tym nawet, jakby w wyrazie dumy nad swoimi
podbojami. W jednej chwili zabraniała mu myśleć o sobie jako o
zabawce, w drugiej rzucała argumenty przemawiające za tym, że w sumie dobrze jej idzie to
odprężanie. Jakby chciała udowodnić, że to nie on rezygnował z niej (cokolwiek by miał na myśli), tylko ona odrzucała jego. Tylko po co? Już zupełnie się zakręciła...
-
... - otworzyła już usta, by jak automat coś odpowiedzieć, ale nic z siebie nie wydusiła. Jak dotąd już pozwoliła mu zaciągnąć się do tego gabinetu, zamknąć razem z nim w środku, poniżać i ośmieszać. Oczywiście nie bez walki, tylko że - kolejne - po co? Po większy siniak na ramieniu? Po pogardliwsze spojrzenia z jego strony? Po gorszą pozycję w tym całym przedstawieniu? Od początku była na przegranej pozycji. To by jego klub, jego teren, jego ludzie wszędzie wokoło i nikt po jej stronie. Czy naprawdę chciała teraz się tu jakoś bardziej pakować? -
Wystarczająco. I już żyję w szambie, co za różnica - wzruszyła ramionami. Niby obojętnie, chociaż ton jej słów był raczej daleki od obojętności. Chociaż starała się wyzbyć z głosu resztki emocji, nie była w stanie tego zrobić. Nie pierwszy raz żałowała, że nie jest Diviną... Może wtedy ta rozmowa wyglądałaby zupełnie inaczej. -
Za to ty zgrywasz wielkiego moralizatora, a nie rozumiesz, dlaczego nie zamierzam dyskutować akurat Z TOBĄ na temat moich wyborów! - na nowo się uniosła. To tak nie działało. Nie mógł oczekiwać od niej, że zacznie mu się zwierzać czy tłumaczyć, nieważne jak dobrze by jej nie potraktował. Szambo już się wylało, tak łatwo z niego nie wyjdą. Tym bardziej, jeśli Nathaniel zamierzał dalej patrzeć na nią z przysłowiowej
góry, lekceważyć ją i sprowadzać do roli nic nieznaczącego robaka, który pewnego dnia zaplątał mu się w sznurówki. Może i była smarkiem, który z łatwością dawał się wyprowadzić z równowagi, ale przynajmniej
nikomu nie zniszczyła życia.
... nie przyczyniła się do niczyjej śmierci.
... nie była hipokrytką.
Kurwa.
-
Dobra, jebać. Zatrzymaj prochy, ale niech twój diler odda mi forsę - zażądała. W końcu jak nie tu, to może zdobyć towar gdzieś indziej. Może nawet jakoś taniej?
Nathaniel Hawthorne