I'm runnin' this dream into the ground in the kingdom of broken hearts
Miloud nie wiedział, czy kiedykolwiek w ogóle spodziewał się czegoś innego, ale teraz miał już absolutną pewność, że – w próbie nazwania rzeczy po imieniu przy równoczesnym omotaniu ich, mimo wszystko, w bawełnę – nawet specyficzna natura jego relacji z jedynym synem Hawkinsów nie zapewniała mu taryfy ulgowej. Czasem (a zwłaszcza wtedy, gdy tuż przed snem zmywał z twarzy warstewkę stajennego kurzu, potu, i skóry złuszczonej na wykąsanym słońcem nosie) miał wręcz poczucie, że było odwrotnie - to jest, że Al wymagał od niego więcej niż od innych, przyglądał mu się baczniej niż reszcie osób rozkrzątanych na gospodarstwie, nadstawiał ucha trochę czujniej, kiedy Milou’ mierzył się z jakimś nowym, zleconym mu zadaniem, albo monotonią powtarzalnego obowiązku (na który, dla zasady, lubił sobie czasem zadziornie pokląć spod górnej wargi, koniecznie po francusku). Brunet dawno nie czuł już jednak, żeby pod tym ralphowym baczeniem kryła się ta sama podejrzliwa motywacja, która mieć na niego oko kazała trzydziestopięciolatkowi o podobnej porze ubiegłego roku. Zamiast patrzeć mu na ręce, Al zdawał się spoglądać pod nie – sprawdzając, czy Lou nie dźwignie czegoś ponad swoje siły, czy nie sparzy się jakimś za wcześnie podjętym wyzwaniem, wreszcie, szczególnie podczas treningów i w trakcie rodeo, czy nie ściska lejców za mocno, albo pod ryzykownym, szkodliwym dla nadgarstka kątem.
To była troska (Lou ją rozpoznawał – zapomnianą może trochę, ale znaną mu przecież i z odmiennych kontekstów własnej egzystencji); ultymatywny symptom tego, że Ralphowi zależało. Że dbał; o to, aby chłopakowi nie stało się nic, czego nie da załatwić się rozmową albo skrawkiem elastycznego bandaża.
Ale ważniejsze dla Lou było, że dbając niego, Hawkins musiał dbać także o siebie.
Jednym słowem: zmieniał się. Ralph się zmieniał.
Miloud leżał czasem na sianie – literalnie, na zarazem miękkiej, jak i szorstkiej beli kostropatego złota, z rękoma za głową, i zaczątkiem lekkomyślnie nabytej wysypki kwitnącym już na skandalicznie delikatnej skórze łydek – i myślał o tym, jak bardzo.
Jak inaczej poruszał się teraz, w rok po powrocie na Farmę, jak inaczej oddychał, tlenu w pierś nabierając jakby pewniej, pełniej, zuchwalej - nie z ostrożnością wskazującą, że się martwi, czy nie powinien zatrzymać trochę na później, na wszelki wypadek. Jak inaczej spał (spokojniej i dłużej), jadł (wolniej, i zarazem chyba mniej – nie tak, jakby zawsze musiał nasycić się na zapas), chodził (na powrót jakby bardziej nawykły do siodła oraz, nie oszukując się, również do Al-Attala). Jak inaczej się z nim kochał – gdy i jeden i drugi z nich opuszczał trzymaną zwyczajowo gardę, i ich barki i ramiona okazywały pasować się do siebie niby dwa elementy tego samego mechanizmu.
Było dobrze.
Nawet kiedy Hawkins setny raz marszczył brwi i, żując jesienniejącą chłodem, polną słomkę kantem warg tak ukochanych przez Milouda, jojczył w nieskończoność o tym, że chłopaka stać na więcej – niezależnie, czy chodziło o usiedzenie w siodle na zawodach w Cairns, czy stertę naczyń polerowanych szmatką, wespół-zespół ogarnianych przez nich dla odciążenia Cecile w ramach nowo wytworzonego nawyku.
Nawet kiedy zdarzały mu się dni cichsze i mniej wylewne - czy to z braku czasu, czy ochoty (a na fali komfortowej myśli, że z czegokolwiek by ten stan nie wynikał, w końcu przejdzie Ralphowi sam z siebie, Lou nie tracił czasu na adresowaniu go w rozmowach; ot, dawał Hawkinsowi przestrzeń, albo brał sobie taką tej przestrzeni ilość, jakiej sam akurat potrzebował, wierząc, że finalnie i tak spotkają się w połowie).
Nawet, kiedy to samego Lou dopadał ciężar świadomości, że dni - w przeciwieństwie do pstrokatych paciorków na dziecinnym liczydełku Noah - nie da się cofnąć, wyzerować, z samym Losem podpisawszy tym sposobem jakiś bezsłowny, tajemny pakt, w ramach którego to, co najlepsze, nie skończy się nigdy.
Myśli te Al-Attal próbował nie tyle odganiać, co racjonalizować, ustawiać im się każąc w równym, stabilnym szyku. Przecież - to znaczy, gdyby oczywiście Al miał w tym kontekście zdanie bliźniacze do niego - nie byliby pierwszą parą (brunet gryzł się wprawdzie w język ilekroć podobną łatką naznaczyłby ich relację na głos, nie potrafił się jednak powstrzymać, by czasem nie myśleć w ten sposób), której udało się system migracyjny nie tyle oszukać, co przekonać do jakiegoś rozsądnego kompromisu. Czytał o tym na forach, i rozmawiał z kilkoma osobami.
Poza tym zaczął odkładać więcej niż wcześniej, i coraz częściej łypać na wyłącznie-sześciomiesięczne oferty podnajmu mieszkania w Paryżu.
Gdyby ktoś go spytał, czy martwi się ilością czasu poświęcanego przez siebie na wszystkie te rozważania Co Potem?, Lou pokręciłby głową, z nowo-nabytym, dojrzalszym argumentem, że przecież o przyszłości trzeba myśleć, ale nie do stopnia, który rozpraszałby człowieka od teraźniejszości.
A teraźniejszość była taka, że nie mieli się czym martwić. O czym myśleć, owszem, ale nic, czym należałoby zaprzątać sobie głowę bardziej niż o tyle, o ile. Podejrzewał, że dla Ala był to pierwszy taki czas od dawna. Nie chciał więc tego psuć. A tym bardziej - tracić.
Na przejażdżkę wyjechał po skończonej pracy, po kolacji, po wymsknięciu się z objęć Noah (łapczywych wprawdzie, ale szybko zajętych barwną książeczką w formacie A-pięć, czymś o życiu na farmie łudząco podobnej do tej Hawkinsów, i wszystkich mieszkańcach przyległych do niej stawów i polan). Próbował do cna wykorzystać ostatnie dni jakie, przymrużywszy oko, dało się wziąć za w pełni letnie, choć ciągnęły już po kostkach obietnicą chłodu, i szczypały czasem w odsłonięty kark nie upalną ulewą, a przykrawą mżawką.
Wyszli na krótko - Hidalgo i on - niespełna godzinę, do domu wróciwszy w pierwszych cieniach zmroku. Odprowadził wierzchowca do stajni, oporządził, pożegnał na parę godzin sztubacką trochę, choć czułą pieszczotą. Potem umył twarz i ręce, i ruszył ku schodom, po których na tym etapie wspiąć byłby w stanie się chyba i na oślep, w palcach nadal trzymając zwilgotniały skrawek lnianego materiału. Zamierzał się przebrać, przemyć choć trochę więcej niż tylko dłonie, i przemknąć do alowej sypialni, ale przeczuł go, zanim go zobaczył - i zobaczył go, sam zarys sylwetki, nim zapalił światło.
- Ally?
Ralph Hawkins