a kiedy spotkam ciebie na śmierci zakrętach, jeszcze raz to tylko tobie powiem,
: 06 mar 2024, 22:23
Zbliżał się wyjazd do Indonezji, a co za tym idzie opuszczenie przez Isaaca ośrodka zamkniętego, w którym przyjmował chemię. Miał się na nowo pojednać ze swoim przyjacielem i wylecieć razem z nią i Gaią na wyspę, która miała przynieść im wybawienie od zmartwień, problemów, pracy. Dla każdego ten wyjazd był trochę czym innym, ale każdy go równie mocno potrzebował. Dla Evy miał to być swoisty rytuał oczyszczenia.
Ostatnie miesiące spędziła w cierpieniu spowodowanym nagłym wypadkiem samochodowym Orchid. Tygodniami nie wychodziła z przyczepy, była o krok od powrotu do kokainy, odwróciła się od rodziny i przyjaciół, a jej, już i tak chude, ciało uszczupliło się jeszcze mocniej. Na fragmentach jej ciała malowały się kolorowe wykwity po długim spaniu i leżeniu na podłodze, bo przecież łóżko było zbyt przesiąknięte Nią. Utopiła się we własnym smutku sięgając najgłębszego ze wszystkich den, nie liczyła nawet, że nadejdzie dzień, w którym będzie gotowa wypłynąć na powierzchnię. Potrzebowała pomocy w doprowadzeniu przyczepy do ładu i składu, w przygotowaniu posiłków czy umyciu się. Doskonale pamiętała ciepłe dłonie Gai na jej ciele pomagające jej zmyć pianę. Wkurzoną Viper zmywającą plamy brudu z blatu kuchennego. Adama z zakupami przed jej domem. I tego felernego smsa wysłanego na rodzinnym chacie. Wiadomość po indonezyjsku mająca być pożegnaniem z rodziną, tym ostatnim.
W tamtym momencie była pewna, że zdobędzie pieniądze by wylecieć do Indonezji, tam znajdzie jakieś gościa spod ciemnej latarni, który sprzedałby jej trochę kokainy, odnajdzie najpiękniejszą z możliwych plaż, poczeka na zachód słońca i obserwując jak niebo pokrywa się pomarańczą zażyje śmiertelną dawkę białego proszku. Odejdzie w iluzji szczęścia, na narkotycznym haju, który miał jej oszczędzić bólu, a tam, po drugiej stronie tego cholernego mostu, będzie czekała na nią jej piękna, kolumbijska miłość, dla której gotowa była wskoczyć w ogień. Gdyby tylko miała świadomość jak skończy się kupno samochodu przez Orchid to nigdy by jej na to nie pozwoliła. Albo sama by prowadziła. To Amalia powinna być po drugiej stronie, to ona na to zasłużyła, a nie dziewczyna, która nie miała światu do zaoferowania nic innego niż dobroć, ciepło i miłość. Do tej pory Eva była pewna, że na nią nie zasługiwała. Wyrządziła światu zbyt wiele krzywdy by Los mógł jej zaoferować tak cudowną istotę. I, może właśnie dlatego ją otrzymała, by poczuć jak bardzo będzie bolała strata.
Nie była pewna w tamtej chwili czy w ogóle chce słyszeć jeszcze z ust wszystkich słowo "Amalia". To imię nadała jej Orchid tego słonecznego dnia pośrodku pola koki. Przechrzciła ją z Evy na Amalię jako dowód na to, że Monroe na zawsze pożegnała się z piętnem swojej rodziny. Nie była pewna czy Eva nadal istniała, bardzo mało osób znało ją pod tym imieniem, ledwie ludzie ze szkoły, którzy już pewnie nawet nie pamiętali jak ona wyglądała. Ci, których spotkała po powrocie z Ameryki Południowej, nigdy nie znali jej pod imieniem Eva, a jedynie Amalia. A teraz, ona nie była pewna czy jest którąkolwiek z nich.
Jutro miała lecieć do Indonezji. Dostała już potwierdzenie od szpitala, że Isaac następnego dnia opuści jego mury, dała już znać Gai i Casperowi. Była spakowana i gotowa do drogi. Jednak czuła, że nie zrobiła jednej bardzo ważnej rzeczy. Moment, w którym postanowiła przerobić wyprawę samobójczą na wycieczkę odżywczą wiązał się z tym, że jednak nie zobaczy na nowo Orchid. A bardzo chciała się z nią pojednać, dokładnie tak jak pojednać miał się Isaac z Casperem. Może i nie będzie miała okazji przytulić jej do siebie i poczuć ciepła jej ciała, bo ta już na zawsze pozostanie zimna, ale była inna droga do zobaczenia się z nią na nowo.
Stała w przyczepie wgapiając się w swoje odbicie w lustrze. Była chudziutka, chudsza niż za czasów narkotykowych, jej włosy opadały smętnie na zmęczoną twarz. Miała na sobie sukienkę, którą widziała na Orchid w dniu jej poznania, a na palcu mienił się pierścionek zaręczynowy, który znalazła w jej ubraniach. Nasunęła na ramiona swoją skórzaną kurtkę, sięgnęła po paczkę kolumbijskich papierosów, zapalniczkę kupioną na którejś z podróży i wyszła na spacer. Długi spacer.
Nie miała blisko do cmentarza, ale nie chciała wsiadać w auto. To miała być jej wyprawa, jej czas na refleksję, jej możliwość połączenia się z utęsknioną duszą. Nie chciała przyśpieszać tego procesu. Powolnie dopalała papierosa, gdy zamalowało się przed nią ogrodzenie cmentarza. Stanęła przed bramą jak wryta po raz kolejny analizując czy jest gotowa zrobić ten krok. Kilkukrotnie obróciła pierścionek zaręczynowy w koło palca.
Byłaby z ciebie dumna.
Wzięła głęboki oddech, wyrzuciła niedopałek do kosza i przekroczyła próg miejsca pochówku. Do ściany z urnami sunęła jak w śnie. Była tu jedynie dwa razy- po śmierci Penny, jej nastoletniej przyjaciółki, i na pogrzebie Orchid. Mimo że, przy obu tych sytuacjach była jak w transie, to doskonale pamiętała trasę. Całkiem szybko namalowała się przed nią tabliczka z tymi okrutnymi słowami:
Orchid Castellar.
Amalia uniosła dłoń kładąc ją na zimnej powierzchni nagrobnej płyty.
-Cześć, słońce. -wyszeptała przymykając oczy i próbując poczuć jakiekolwiek ciepło zza lodowatej płyty. Nie wiedziała co chciała powiedzieć. Nie była przygotowana. Ale przecież przez tyle lat rozumiały się bez słów, więc czy były one potrzebne właśnie teraz?
halston marlowe
Ostatnie miesiące spędziła w cierpieniu spowodowanym nagłym wypadkiem samochodowym Orchid. Tygodniami nie wychodziła z przyczepy, była o krok od powrotu do kokainy, odwróciła się od rodziny i przyjaciół, a jej, już i tak chude, ciało uszczupliło się jeszcze mocniej. Na fragmentach jej ciała malowały się kolorowe wykwity po długim spaniu i leżeniu na podłodze, bo przecież łóżko było zbyt przesiąknięte Nią. Utopiła się we własnym smutku sięgając najgłębszego ze wszystkich den, nie liczyła nawet, że nadejdzie dzień, w którym będzie gotowa wypłynąć na powierzchnię. Potrzebowała pomocy w doprowadzeniu przyczepy do ładu i składu, w przygotowaniu posiłków czy umyciu się. Doskonale pamiętała ciepłe dłonie Gai na jej ciele pomagające jej zmyć pianę. Wkurzoną Viper zmywającą plamy brudu z blatu kuchennego. Adama z zakupami przed jej domem. I tego felernego smsa wysłanego na rodzinnym chacie. Wiadomość po indonezyjsku mająca być pożegnaniem z rodziną, tym ostatnim.
W tamtym momencie była pewna, że zdobędzie pieniądze by wylecieć do Indonezji, tam znajdzie jakieś gościa spod ciemnej latarni, który sprzedałby jej trochę kokainy, odnajdzie najpiękniejszą z możliwych plaż, poczeka na zachód słońca i obserwując jak niebo pokrywa się pomarańczą zażyje śmiertelną dawkę białego proszku. Odejdzie w iluzji szczęścia, na narkotycznym haju, który miał jej oszczędzić bólu, a tam, po drugiej stronie tego cholernego mostu, będzie czekała na nią jej piękna, kolumbijska miłość, dla której gotowa była wskoczyć w ogień. Gdyby tylko miała świadomość jak skończy się kupno samochodu przez Orchid to nigdy by jej na to nie pozwoliła. Albo sama by prowadziła. To Amalia powinna być po drugiej stronie, to ona na to zasłużyła, a nie dziewczyna, która nie miała światu do zaoferowania nic innego niż dobroć, ciepło i miłość. Do tej pory Eva była pewna, że na nią nie zasługiwała. Wyrządziła światu zbyt wiele krzywdy by Los mógł jej zaoferować tak cudowną istotę. I, może właśnie dlatego ją otrzymała, by poczuć jak bardzo będzie bolała strata.
Nie była pewna w tamtej chwili czy w ogóle chce słyszeć jeszcze z ust wszystkich słowo "Amalia". To imię nadała jej Orchid tego słonecznego dnia pośrodku pola koki. Przechrzciła ją z Evy na Amalię jako dowód na to, że Monroe na zawsze pożegnała się z piętnem swojej rodziny. Nie była pewna czy Eva nadal istniała, bardzo mało osób znało ją pod tym imieniem, ledwie ludzie ze szkoły, którzy już pewnie nawet nie pamiętali jak ona wyglądała. Ci, których spotkała po powrocie z Ameryki Południowej, nigdy nie znali jej pod imieniem Eva, a jedynie Amalia. A teraz, ona nie była pewna czy jest którąkolwiek z nich.
Jutro miała lecieć do Indonezji. Dostała już potwierdzenie od szpitala, że Isaac następnego dnia opuści jego mury, dała już znać Gai i Casperowi. Była spakowana i gotowa do drogi. Jednak czuła, że nie zrobiła jednej bardzo ważnej rzeczy. Moment, w którym postanowiła przerobić wyprawę samobójczą na wycieczkę odżywczą wiązał się z tym, że jednak nie zobaczy na nowo Orchid. A bardzo chciała się z nią pojednać, dokładnie tak jak pojednać miał się Isaac z Casperem. Może i nie będzie miała okazji przytulić jej do siebie i poczuć ciepła jej ciała, bo ta już na zawsze pozostanie zimna, ale była inna droga do zobaczenia się z nią na nowo.
Stała w przyczepie wgapiając się w swoje odbicie w lustrze. Była chudziutka, chudsza niż za czasów narkotykowych, jej włosy opadały smętnie na zmęczoną twarz. Miała na sobie sukienkę, którą widziała na Orchid w dniu jej poznania, a na palcu mienił się pierścionek zaręczynowy, który znalazła w jej ubraniach. Nasunęła na ramiona swoją skórzaną kurtkę, sięgnęła po paczkę kolumbijskich papierosów, zapalniczkę kupioną na którejś z podróży i wyszła na spacer. Długi spacer.
Nie miała blisko do cmentarza, ale nie chciała wsiadać w auto. To miała być jej wyprawa, jej czas na refleksję, jej możliwość połączenia się z utęsknioną duszą. Nie chciała przyśpieszać tego procesu. Powolnie dopalała papierosa, gdy zamalowało się przed nią ogrodzenie cmentarza. Stanęła przed bramą jak wryta po raz kolejny analizując czy jest gotowa zrobić ten krok. Kilkukrotnie obróciła pierścionek zaręczynowy w koło palca.
Byłaby z ciebie dumna.
Wzięła głęboki oddech, wyrzuciła niedopałek do kosza i przekroczyła próg miejsca pochówku. Do ściany z urnami sunęła jak w śnie. Była tu jedynie dwa razy- po śmierci Penny, jej nastoletniej przyjaciółki, i na pogrzebie Orchid. Mimo że, przy obu tych sytuacjach była jak w transie, to doskonale pamiętała trasę. Całkiem szybko namalowała się przed nią tabliczka z tymi okrutnymi słowami:
Orchid Castellar.
Amalia uniosła dłoń kładąc ją na zimnej powierzchni nagrobnej płyty.
-Cześć, słońce. -wyszeptała przymykając oczy i próbując poczuć jakiekolwiek ciepło zza lodowatej płyty. Nie wiedziała co chciała powiedzieć. Nie była przygotowana. Ale przecież przez tyle lat rozumiały się bez słów, więc czy były one potrzebne właśnie teraz?
halston marlowe