Gdzieś wewnątrz głowy, dokładnie pod czaszką i trochę dalej, głębiej, już w korze mózgu, przepychały się dziesiątki — no, może i setki — myśli. Takie nieposegregowane, niesymetrycznie, niedopasowane i niezgrabne dywagacje, które gdyby przełożyć na materię, uformowałyby się z pewnością w coś rodzaju cudacznego dzieła sztuki, niezrozumiałej rzeźby z powykręcanymi brzegami i nieoczywistym przesłaniem, która od lat zajmowała centralne miejsce na stoliku kawowym Geralda i przyciągała uwagę każdego odwiedzającego.
Myśli o kolorowych, przejaskrawionych i przesłodzonych filmach romantycznych, które w młodości, jeszcze w Port Douglas, oglądał z Oakley. O tym, że kobietom czy mężczyznom — to już nieważne — za każdym razem bezgranicznie podobało się wszystko, do czego dochodziło już poza widokiem tylko-trochę-szanującej-prywatność kamery. Że mężczyźni byli stanowczy i powściągliwi w emocje, że nie pytali
jak to się robi i:
co ty tak właściwie preferujesz, ani:
czy my teraz właśnie t o będziemy robić?, że o wszystkim tym decydowali w niemym, bezzwłocznym porozumieniu z znajdującą się po drugiej stronie kobietą; która to była namiętnie głośna, jej skóra zawsze lśniąco gładka, a późniejsze zadowolenie zawsze ustawione na najwyższy zakres częstotliwości.
Myśli o surowszych, brutalniejszych, pełnych lepkich, śliskich dźwięków filmach pornograficznych, które obejrzał z nią teraz; w swojej rzekomej d o r o s ł o ś c i zaledwie tydzień temu — pod kątem n a u k o w y m, nie żadnym zmysłowym i orgazmogennym: po to, żeby przekonać się, jak wygląda obraz w szerszej perspektywie, nie takiej ustalonej cnotliwie przez tamto oko operatora obrazu z cudacznych romansideł. Żeby zrozumieć, co dokładnie doprowadzało kobiety do emfatycznych uniesień, a mężczyzn do pojedynczych, niskich jęków. Żeby po chwili przekonać się także, jak przebiegała celowo przeciągana chwila namiętności między dwoma mężczyznami; żeby
zobaczyć, czy na to
w ogóle da się patrzeć i żeby nerwowo, trochę dusząco i pobudzająco rytm bicia serca roześmiać się w końcu i skłamać:
to chyba nie dla mnie, co oni właściwie wyprawiają?
Myśli o Montague (wstydliwe, ciepłe, trochę niecierpliwe) i myśli o Judahu (po stokroć bardziej krępujące, niechciane, wyklinane i rozpaczliwe), myśli o niebotycznie oddalonym w czasie pocałunku z Leonidasem, choć raczej jednostronną próbą nadania złączonym ustom czegoś na kształt pożądliwego uniesienia. Myśli o Lindzie powtarzającej:
po prostu to w sobie zduś i:
to naprawdę odrażający nawyk, od którego każdy powinien odejść, a także o Geraldzie, który rzekomo przyznawał jej rację, ale Finneas widywał wszystkie kobiety (i nawet dwóch mężczyzn, raz, przypadkiem), które opuszczały ojcowską sypialnię.
I wszystko to wróciło do niego właśnie w tym momencie. Kiedy na naprężonej, odgiętej na moment skórze szyi — też gładkiej i lśniącej, zwykle pozbawionej znamion zarostu — zamiast bezkształtnego powietrza, formowały się kratery mokrych, zwinnych i miękkich ust. Kiedy spomiędzy krtani, płuc albo cholera wie czego jeszcze, przedostało się zduszone, niemal wyszeptane jęknięcie, które, jak to zdawało się Finneasowi — raczej p o w i n n o udekorować sobą ten niecodzienny moment.
Przywoływał w pamięci konkretne wykroje scen filmowych, próbował wiernie odwzorowywać egzaltowane reakcje aktorów, starał się z całej siły przekonywać samego siebie, że coś, co miało być ledwie pocałunkiem, a przekształciło się w głodne, śmiałe i nie do końca ostrożne napieranie sylwetki o nieco młodsze, zdecydowanie mniej doświadczone ciało, w choreografię kroków porywających go w głębię rozległego domu i rytm roztętnionych muśnięć warg odbitych niemal już na każdym skrawku skóry, tylko nie na jego ustach — że wszystko to było właśnie tym, czego dzisiaj pragnął. Że było czymś, co potrafił udźwignąć. Że był w stanie dotrzymać tempa czemuś, co przecież niepodważalnie zostawiało go daleko w tyle, daleko poza
rytmem.
A więc nieporadnie przytrzymywał umięśnione, naprzemiennie naprężające się i rozkurczające plecy obejmującego go mężczyzny, niepewnie starał się odwdzięczać, w ślad za nim, pocałunkami wymierzonymi w przypadkowe miejsca nielicznie odkrytego ciała, wypuszczał z blokujących się płuc powietrze bardziej na upomnieniu, niż zapamiętale, próbował odegnać od siebie mdłości, które nadchodziły zawsze z podenerwowaniem.
I może tylko dotarcie do kanapy; zderzenie się z jej przeszkodą częścią łydki, ustabilizowanie ciała zaraz przed upadkiem na miękki materiał, przywołało rozsądek do trzeźwości. —
Poczekaj — wyprosił jak przeciwzaklęcie, oddalające płomienny oddech od gorejącego policzka i dłoń od granicy eleganckich, ale wciąż swobodnych spodni.
Zaczerpnął tylko jeden, niedbały i spieszny oddech, zanim wyciągnął ramiona, zakleszczył palce lewej dłoni na koszulce mężczyzny, prawą przyoblekł jego podbródek i przyciągnął odsuwającą się sylwetkę jednak do siebie.
I kiedy — w końcu — wymierzył ten jeden, utęskniony i niecierpliwie wyczekiwany pocałunek prosto w jego usta. Czując cieniutkie ranty przednich zębów, koniuszek ciepłego, fertycznego języka i uśmiech, który zadrgał kolejno: najpierw jego, później — subtelniej — Leona wargami.
I teraz — t e r a z! — już wiedział, już nie wątpił, że w tych ustach mógłby rozsmakowywać się częściej, dłużej, z oddaniem i z mniejszym wstydem, niż niegdyś zakładał. Jak tamte postacie widywane w filmach, jak Finneas z hollywoodzkiej produkcji, którego życie zaczął drobiazgowo układać wewnątrz głowy, który teraz z taką łatwością, ze zgrabną płynnością ruchów po prostu przyłożyłby: biodro do biodra, podbrzusze do podbrzusza, tors do torsu, który nie potrzebowałby pytań i potwierdzeń, który sięgnąłby do zamka błąkającego się gdzieś przy koniuszkach palców i tak po prostu, jednym pociągnięciem, je rozpiął. Ale przecież, mimo wszystko, nim nie był — może j e s z c z e, a może nigdy nie miał, może powoli się ku niemu przybliżał, ale jeszcze byli dla siebie obcy. Dlatego spytał: —
Chcesz… naprawdę chcemy? Bo jeśli tak, to ja wolałbym na górze, nie tutaj — i oddalił się ponownie od ciepła jego ciała, choć tylko na długość splecionych za karkiem ramion.
Myślał o łóżku skrytym w prywatności sypialni kilka stopni schodów nad nimi, nie o niewygodzie kanapy, która wystawiona była na zewnętrzne światło niedomkniętych frontowych drzwi, i bardziej na
wzięcie kogoś; pospiesznie, niedbałe i niedelikatne, niżeli coś, co chciałby nazywać swoim
pierwszym razem.