You and me it's kinda forever thing, sorry.
: 22 lut 2024, 20:22
#9
To był... dzień pełen emocji. Nie bójmy się tego powiedzieć. Nie to, że na Lorne Bay spadła jakaś bomba atomowa, żeby każdy będzie go pamiętał. Możliwe, że sama Angie nie będzie go pamiętać za jakiś czas, bo niby nie stało się w trakcie go nic wielkiego, ani wiele pamiętliwych rzecz, ale ooof. Działo się. Nie dość, że zaspała, a tego dnia akurat nie mogła się spóźnić, co właścicielka antykwariatu powtarzała jej co najmniej od tygodnia. Wpadła do sklepu z mokrymi włosami i kosmetyczką z makijażem w ręce, ale spóźniła się tylko dwie minuty i była przed gościem, który przyjechał coś tam naprawić w sklepie. Siedział tam cały czas, przez co Angie nie dość, że musiała pracować, to jeszcze pilnowała typa i skakała wokół niego. W porównaniu do tego, że zazwyczaj większość czasu piłuje paznokcie, albo przegląda instagrama, to faktycznie miała prawo się zmęczyć. Po pracy poleciała do Didi żeby ją wziąć na spacer, bo rano zdążyła ją tylko wypuścić na trawnik. Co prawda, ten pies nie potrzebował wybiegania się, ale wiadomo, ile można siedzieć na kanapie w domu...
Więc panie poszły sobie na spacer. I na lody przy okazji. A skoro były już w okolicy sklepu spożywczego, to Didi wylądowała na moment na rękach u swojej pańci, a ona kupiła sobie butelkę wina. Nigdy by nie zostawiła psa przywiązanego do czegośtam przed sklepem, a takiego mikruska spokojnie można było wziąć na ręce.
Gdy wracała, znowu niosła psa na rękach, bo się biedny zmęczył i odmówił dalszej współpracy. Życie jest miłe, jeśli można położyć się na chodniku, wywalić język i odmówić dalszej współpracy, bo nóżki bolały. Angie nie miała takich luksusów, jeśli nie chciała czegoś robić, to jak każda samodzielna, dorosła kobieta to i tak musiała to zrobić.
Gorzej, że faktycznie była samodzielną i nie bojącą się niczego kobietą. Nie miała w tym momencie życia żadnego mężczyzny, który by służył jej ramieniem, zabijał pająki i takie tam. W gruncie rzeczy była zadowolona z takiego obrotu spraw, z drugiej strony, w chwilach takich jak ta...
Kiedy wraca sama, niemal po ciemku, a przynajmniej w porze dobranocki, bo o ciemności to trudno mówić w trakcie australijskiego lata... Wracając do tematu. Wracała sama, z psem i już z odległości zauważyła, że coś jest nie tak, że drzwi od jej małego domku są uchylone. Czy ktoś chciał ją okraść? Nie, to było bez sensu. Przecież nie miała tam nic cennego. Skąd miała mieć? Pracując w antykwariacie nie zarabiała kokosów. Więc kto mógł coś chcieć z jej chatki? Może był jeszcze w środku, wkurwiony, że nie ma co ukraść i chciałby ja za to zabić? To było przerażające. Serce blondynki biło jak szalone, niemal wyskoczyło z jej z piersi! Cofnęła się kilka kroków, stanęła za pierwszym lepszym drzewem w okolicy i zastanawiała się, co teraz. Jak miała sprawdzić, czy ktoś tam jest, czy wszystko jest spokojnie. W tym momencie naprawdę żałowała, że nie ma nikogo, do kogo mogła się odezwać. Do braci ewentualnie, ale to nie to samo. Prędzej zadzwoniłaby do Colina, ale jak wybierała jego numer, to znaczy szukała go na liście ostatnio wybieranych numerów, trafiła na Parkera. Zawahała się. Kiedyś waliłaby do niego jak w ogień, ale wtedy gdyby się ktoś do niej włamał, to również włamałby się do niego, więc to miało sens. Tylko z Angie była krótka piłka - żeby wiedzieć, że coś jest głupie, trzeba było mieć szare komórki, a ona ich nie posiadała. Dlatego też nie bardzo widziała problem w tym, że zadzwoniła właśnie do niego-Parkeeer.... przyjechałbyś do mnie proszę? Teraz, zaraz, natychmiast? Mam butelkę wina i.... chyba włamywacza w domu-dodała na koniec. No przecież wiadomo, że tresera krokodyli to by nie wyrwała już na duży dekolt, ale na włamywacza? Kto wie.-Nie, nie zbliżam się. Widzę, że są drzwi otwarte, a ja ich tak nie zostawiłam, na bank! Dobrze, poczekam...-powiedziała, od razu rozglądając się, czy przypadkiem nie widzi znajomego samochodu, którym miałby podjechać jej były mąż.
parker guillebeaux
To był... dzień pełen emocji. Nie bójmy się tego powiedzieć. Nie to, że na Lorne Bay spadła jakaś bomba atomowa, żeby każdy będzie go pamiętał. Możliwe, że sama Angie nie będzie go pamiętać za jakiś czas, bo niby nie stało się w trakcie go nic wielkiego, ani wiele pamiętliwych rzecz, ale ooof. Działo się. Nie dość, że zaspała, a tego dnia akurat nie mogła się spóźnić, co właścicielka antykwariatu powtarzała jej co najmniej od tygodnia. Wpadła do sklepu z mokrymi włosami i kosmetyczką z makijażem w ręce, ale spóźniła się tylko dwie minuty i była przed gościem, który przyjechał coś tam naprawić w sklepie. Siedział tam cały czas, przez co Angie nie dość, że musiała pracować, to jeszcze pilnowała typa i skakała wokół niego. W porównaniu do tego, że zazwyczaj większość czasu piłuje paznokcie, albo przegląda instagrama, to faktycznie miała prawo się zmęczyć. Po pracy poleciała do Didi żeby ją wziąć na spacer, bo rano zdążyła ją tylko wypuścić na trawnik. Co prawda, ten pies nie potrzebował wybiegania się, ale wiadomo, ile można siedzieć na kanapie w domu...
Więc panie poszły sobie na spacer. I na lody przy okazji. A skoro były już w okolicy sklepu spożywczego, to Didi wylądowała na moment na rękach u swojej pańci, a ona kupiła sobie butelkę wina. Nigdy by nie zostawiła psa przywiązanego do czegośtam przed sklepem, a takiego mikruska spokojnie można było wziąć na ręce.
Gdy wracała, znowu niosła psa na rękach, bo się biedny zmęczył i odmówił dalszej współpracy. Życie jest miłe, jeśli można położyć się na chodniku, wywalić język i odmówić dalszej współpracy, bo nóżki bolały. Angie nie miała takich luksusów, jeśli nie chciała czegoś robić, to jak każda samodzielna, dorosła kobieta to i tak musiała to zrobić.
Gorzej, że faktycznie była samodzielną i nie bojącą się niczego kobietą. Nie miała w tym momencie życia żadnego mężczyzny, który by służył jej ramieniem, zabijał pająki i takie tam. W gruncie rzeczy była zadowolona z takiego obrotu spraw, z drugiej strony, w chwilach takich jak ta...
Kiedy wraca sama, niemal po ciemku, a przynajmniej w porze dobranocki, bo o ciemności to trudno mówić w trakcie australijskiego lata... Wracając do tematu. Wracała sama, z psem i już z odległości zauważyła, że coś jest nie tak, że drzwi od jej małego domku są uchylone. Czy ktoś chciał ją okraść? Nie, to było bez sensu. Przecież nie miała tam nic cennego. Skąd miała mieć? Pracując w antykwariacie nie zarabiała kokosów. Więc kto mógł coś chcieć z jej chatki? Może był jeszcze w środku, wkurwiony, że nie ma co ukraść i chciałby ja za to zabić? To było przerażające. Serce blondynki biło jak szalone, niemal wyskoczyło z jej z piersi! Cofnęła się kilka kroków, stanęła za pierwszym lepszym drzewem w okolicy i zastanawiała się, co teraz. Jak miała sprawdzić, czy ktoś tam jest, czy wszystko jest spokojnie. W tym momencie naprawdę żałowała, że nie ma nikogo, do kogo mogła się odezwać. Do braci ewentualnie, ale to nie to samo. Prędzej zadzwoniłaby do Colina, ale jak wybierała jego numer, to znaczy szukała go na liście ostatnio wybieranych numerów, trafiła na Parkera. Zawahała się. Kiedyś waliłaby do niego jak w ogień, ale wtedy gdyby się ktoś do niej włamał, to również włamałby się do niego, więc to miało sens. Tylko z Angie była krótka piłka - żeby wiedzieć, że coś jest głupie, trzeba było mieć szare komórki, a ona ich nie posiadała. Dlatego też nie bardzo widziała problem w tym, że zadzwoniła właśnie do niego-Parkeeer.... przyjechałbyś do mnie proszę? Teraz, zaraz, natychmiast? Mam butelkę wina i.... chyba włamywacza w domu-dodała na koniec. No przecież wiadomo, że tresera krokodyli to by nie wyrwała już na duży dekolt, ale na włamywacza? Kto wie.-Nie, nie zbliżam się. Widzę, że są drzwi otwarte, a ja ich tak nie zostawiłam, na bank! Dobrze, poczekam...-powiedziała, od razu rozglądając się, czy przypadkiem nie widzi znajomego samochodu, którym miałby podjechać jej były mąż.
parker guillebeaux