Parker może nie był najlepszym człowiekiem na tej planecie, ale dbał o to sanktuarium jak najlepiej potrafił. Te zwierzęta były dla niego wszystkim co miał. No oczywiście poza psem, którego dzielił z Angie. Didi też była dla niego niesamowicie ważna. Kochał ją niczym swoje dziecko. Niestety jednak wiedział, że gdyby miał poświęcić Didi, żeby ocalić życie jakiegoś krokodyla to zapewne by to zrobił. Nie mówił o tym nigdy w towarzystwie Angie, bo nie chciał, żeby ta poczuła się urażona. Nie chciał jej ranić. Nie chciał jej zranić nigdy. Po prostu tak w życiu wyszło, że jednak ją zranił. No trudno. Czasu nie cofnie. Gdyby mógł cofnąć to by cofnął do momentu kiedy jej się oświadczał. Nie zrobiłby tego ponownie.
No, ale nieważne, czas przejść do ważniejszych rzeczy. Siedział sobie wieczorkiem jeszcze w sanktuarium, sprawdzał plan na jutro i zobaczył, że wczesnym porankiem, jeszcze przed otwarciem sanktuarium dla gości będzie czyszczenie wybiegu panter mglistych. A to oznaczało, że pantery będą zmuszone do ruchu. Albo zaciekawione będą podchodzić do osób sprzątających, albo przerażone będą uciekać jak najdalej. Wygrzebał karteczkę z numerem Zoey i napisał jej smsa. Normalnie to oczywiście nie mógłby dopuścić do tego, żeby goście sobie hasali po sanktuarium w takich okolicznościach, ale przypomniał sobie, że jest szefem i może sobie robić co mu się podoba. Poza wpuszczaniem ludzi na wybieg. Tego raczej nie powinien robić. No ale tutaj do tego nie dojdzie. Dodatkowo podobała mu się walentynkowa randka z Zoey. Była taka normalna, nieproblematyczna i spokojna. Dawno nie miał w swoim życiu czegoś takiego. Zawsze same problemy z tymi babami i darcie mord i błaganie o atencję.
Następnego dnia czekał na wiadomość od niej, a jak napisała, że jest to podjechał do kas biletowych wózkiem golfowym. Potrzebowali czegoś takiego do szybkiego poruszania się po terenie. Oczywiście z reguły jak nie było gości. Poinstruował Zoey gdzie ma sobie stanąć, żeby mieć najlepszy widok, a sam później dołączył do tych ludzi. Był jednak z nimi tylko chwilę, bo zaraz wrócił do McTavish, bo jednak była jego gościem i nie chciał, żeby stała tutaj sama jak palec. Tym bardziej, że ładnie się ubrała i nawet się wyperfumowała. Aż żałował, że on musiał mieć na sobie strój służbowy, a nie jakieś wdzianko fajne, jakiś kolorowy garniak czy coś. No szkoda.
-
To, że są przepiękne to pikuś. Teraz masz potwierdzenie, że są prawdziwe i że nie kłamiemy. – Zażartował sobie, chociaż nie da się ukryć, że naprawdę czuł ulgę w związku z tym, że je zobaczyła i że sanktuarium nie jest zakłamane. Teraz powinien ją zachęcić do wpłaty dolarów na te pantery, ale nie był taki. –
Żałuję, że nie mogę pozwolić ci ich dotknąć. Są fajne, mięciutkie. Ale jednak mają nieco twardszą sierść niż domowe koty. – Spojrzał w stronę panter, które teraz skupiły się na obserwowaniu ludzi, którzy sprzątali im wybieg.
-
No słuchaj. Cała przyjemność po mojej stronie. Przynajmniej mogłem ci udowodnić, że nie jestem kłamcą. – Zupełnie jakby wiedział, że Zoey nienawidzi ludzi, którzy ją notorycznie okłamują. –
Poczekaj. Mam dla ciebie coś jeszcze. – Powiedział i rzeczywiście podbiegł w stronę jednego z najbliższych pomieszczeń dla pracowników. Wrócił po chwili niosąc jej pluszową panterę mglistą. –
Nazwałem go Callum. – Wskazał na zawieszkę, którą pantera miała na szyi. –
Na cześć tego zabawnego kelnera, który nas obsługiwał. – Zaśmiał się, bo to był jednak zabawny ziomek. Parker dał mu nawet spory napiwek.