Z kolei wszystkie marzenia Klausa wydawały się kompletnie nieosiągalne. Odkąd pamiętał, tresowano go do tego, żeby był kimś wielkim; kimś na miarę własnego nazwiska: z jednej strony doskonałym artystą, przewyższającym kunsztem własną matkę, z drugiej twardym biznesmenem, jeszcze bardziej nieustępliwym w negocjacjach niż ojciec. Choć bliżej zawsze było mu do tego pierwszego, z pewnością cierpiał na niedobór wrodzonej smykałki do sztuki malarskiej, którą mogła poszczycić się Louise Krause-Werner. To, czego mógł się nauczyć - wyćwiczył, ale przecież żaden z jego obrazów nie nadawał się zupełnie na wystawę inną niż te szkolne, do których nikt nie przywiązywał uwagi. Nie potrafił zatracić się w barwach, zawładnąć nieustępliwie pędzlem i skłonić go do przeniesienia na płótna najgłębszych strapień jego umysłu - bardzo możliwe, że za miało miał w sobie perswazji i nie potrafił skłonić choćby martwych przedmiotów do ulegnięcia własnej woli.
Dlatego coraz bardziej zwracał się w stronę słowa pisanego - odkrywał, że ze swoją znajomością obcych dialektów niemal zawsze potrafił odnaleźć wyraz adekwatny do tego, co chciał przekazać (i czasem tylko żałował po stokroć, że nie potrafił pomieścić w umyśle kolejnych języków, bo wierzył głęboko, że inne kultury z pewnością miały w swoich zasobach słowa jeszcze bardziej idealne i świadomość, że nie miał do nich dostępu, bolała go nad wyraz mocno) i że te wyrazy łączone ze sobą w zdania objawiały mu o nim samym prawdy, których nie był w stanie wyczytać z płócien. To nie była ścieżka jego matki. To nie była ścieżka jego ojca. Ale czy było możliwym, żeby w takim razie należała po prostu do niego samego?
Poza tym pragnął kochać, choć do tego nie przyznawał się na głos. Miał świadomość, że to marzenie wypływało czasem z jego spojrzenia, z drobnych gestów, z cienia uśmiechu przemykającego po twarzy - ale równie mocno wiedział, że niewiele osób było w stanie to zauważyć i tak było dobrze. Nie chciał kolejnego, gorzkiego zawodu - przez chwilę próbował pospiesznie wykrzesać z siebie jakieś uczucie, które przykryłoby ból, który pozostawił po sobie Maurice, ale te próby spełzły na niczym, pozostawiając go jedynie bardziej rozgoryczonym i zrezygnowanym. A potem zdecydował, że zrobi coś dokładnie przeciwnego - że wyrzeknie się miłości, tak jak niektórzy rodzice wyrzekali się swoich dzieci, że odtrąci ją od siebie i odsunie najdalej, jak tylko się dało, żeby nie kusiła go już nigdy więcej swoimi obietnicami bez pokrycia, żeby nie rozcinała skóry, szepcząc o swojej potędze i nie wyciszała racjonalności, akurat kiedy ta była najbardziej potrzebna.
Przenosił swoją uwagę na fizyczność - skupiał na powierzchowności, adorował ją i uczynił centrum swojego jestestwa, wokół którego orbitował jak księżyc. Próbował z całych sił ukryć tę wrażliwą stronę, która tak bardzo potrzebowała zwykłej, nienachalnej bliskości, bo nauczył się wierzyć, że gdyby ją wyeksponował, naraziłby się tylko na kolejne zranienie. Czy uważał, że miałoby zostać dokonane przez Gusa...? Nie podejrzewałby go o to, ale Maurice’a też przecież wcale nie podejrzewał. Może to w tym wszystkim było najgorsze - jego paskudna naiwność i desperacja tak ognista, że nie pozostał ślepy na wszystkie czerwone flagi, aż było już za późno, żeby wyjść z tego obronną ręką.
Więc tak - przede wszystkim się bał. To nie był ten paniczny rodzaj strachu, który paraliżował wszystkie kończyny i nerwy, ale rodzaj nieprzyjemnego, podskórnego lęku, który pojawiał się zawsze, kiedy zaczynało robić mu się zbyt błogo i dobrze. Bo
dobrze nie mogło przecież trwało wiecznie - coś w końcu musiało pęknąć i runąć, pogrzebać go żywcem, zatraconego wciąż w uczuciu, które istniało tylko w jego sercu i głowie.
Dlatego w reakcji na jego słowa (
być może nie będziesz musiał) w pierwszej kolejności zrobiło mu się ciepło, w następnej zaś wszystko w środku zadrżało z niepokoju, bo to przecież była jedna z tych rzeczy, którą można było powiedzieć dla głupiego żartu albo zupełnie na poważnie - nie było w niej miejsca na cokolwiek pomiędzy. Nie patrzył na niego, bo nie znalazł żadnych słów, które wydawały się odpowiednie, żeby teraz je wyartykułować - bo czegokolwiek by nie powiedział albo podsyciłby tę iluzję, albo zupełnie ją zrujnował, a na żadną z tych rzeczy nie był ani trochę gotowy. Z ulgą zatem przyjął, kiedy Gus pociągnął jego myśl, koncentrując uwagę raczej na historii miłosnej zaklętej w rzucone w morze butelki niż na nich samych. Chociaż... czy aby na pewno?
-
To by oznaczało, że być może masz ukochanego po drugiej stronie oceanu - odpowiedział, nadal uśmiechając się pokątnie.
Ty mógłbyś być tym ukochanym, Klaus. Nie, wcale nie. -
Jak się z tym czujesz? - zapytał, żeby odciągnąć swoją uwagę od nachalnych myśli. To by było doprawdy piękne: gdyby Langford w tak bajkowy i niemożliwy do uwierzenia sposób odnalazł swoją wielką i piękną miłość; gdyby udało mu się odszyfrować dane nadawcy i namierzyć go w jakiś sposób, i odezwać do niego, i spotkać, i dalej wszystko potoczyłoby się już pełnym, harmonijnym rytmem: czyli dokładnie tak, jak na to zasługiwał. Był z tą historią tylko jeden problem: nie było w niej miejsca na anemicznego, bawarskiego chłopca, wpadającego cyklicznie w odwiedziny do wujostwa, żeby podzielić się odrobiną (niby)przypadkowego dotyku. I to uwierało go znacznie bardziej niż powinno.
Podobnie jak uwierały nasączające się wodą ubrania, kiedy przedzierał się przez kolejne metry podbijających (najpierw do kolan, potem do ud) fal, po to tylko, żeby móc wreszcie pochwycić Gusa za dłoń. Choć pruski błękit morza jednocześnie przerażał go i zachwycał, sprawiając tym samym, że na zanurzenie się w jego wodach porywał się niezwykle rzadko, niewątpliwie darzył Langforda odpowiednio solidną porcją zaufania, żeby nie czuć teraz prawie żadnych obaw przed nieodgadnioną głębią Pacyfiku. Kolejna iskra zawahania wzrosła w nim, kiedy usłyszał o
randce - ale dopiero po tym, jak ciepło zalało powłokę jego twarzy, co zbyt późno zidentyfikował jako rumieniec.
To tak wyglądały randki? Nie był nigdy nie randce - choć głupio byłoby teraz się do tego przyznać. Głupio byłoby też dać po sobie poznać, że to słowo jakkolwiek go wzruszyło, bo nie mógł przecież wiedzieć czy Gus takich
randek nie odbywał ciągle z całą masą osób i czy nie były one dla niego czymś tak domyślnym i prostym, jak dla Klausa zwykłe chodzenie do łóżka. Dlatego odezwanie się zajęło mu więcej czasu niż zwykle, bo włożył niemal cały wysiłek w powstrzymywanie (nieskutecznie) głupiego uśmiechu, który cisnął mu się uparcie na wargi.
-
Czyli powinienem bać się następnych? - spytał wreszcie, pozwalając mu przesunąć się za swoje plecy i objąć, a wtedy znowu poczuł to przyjemne ciepło, które tak bardzo starał się ignorować. Na krótki moment zatrzymał powietrze w płucach, kiedy asekurowany przez Gusa przemierzał kolejne krótkie dystanse wgłąb wody. Z jego palcami w uścisku swojej dłoni, to wszystko nie było wcale takie zatrważające - zachwyt w istocie brał górę, choć Klaus nie był pewien czy aby na pewno było to zaaferowanie morzem, czy może jednak oddechem Langforda tuż nad jego uchem i kontrastującym z chłodną wodą ciepłem za wernerowymi plecami. Poczuł, że jego oddech robi się niespokojny i nie potrafił zidentyfikować czy to przez to, że miał poczucie, że robił coś złego (coś, co prędzej czy później przyniesie im obu krzywdę), czy to tylko nienamacalny dowód tej wdzierającej się w jego ciało ekscytacji, przez którą serce biło trochę mocniej i bardziej porywiście.
-
Ja myślę, że to straszne, jak mało wiemy o oceanie. I fascynujące, jak dużo jeszcze możemy odkryć. Ale niektórych rzeczy chyba lepiej nie wiedzieć, prawda? - odparł ostrożnie i być może odrobinę za cicho; miał nadzieję, że jego słowa nie zagubią się w szumie morskich fal ani pomiędzy kolejnymi fałdami panującej oprócz tego ciszy, która ich otaczała. W oczywisty sposób nie chodziło mu jedynie o ocean. Myślał o sobie, myślał o Gusie, myślał o tej nieokreślonej więzi, którą między sobą rozwijali. Myślał o pocałunku składanym właśnie przez chłopaka na jego ramieniu, w reakcji na co zadrżał lekko, choć miał nadzieję, że Langford uzna, że dosięgnął go zwyczajnie chłód wody, która ich obmywała - a nie jakaś emocja, która nie powinna się tam znaleźć.
I chciał zrobić tyle rzeczy! Chciał odwrócić się i złączyć ich wargi w powolnym pocałunku. Chciał sięgnąć ustami jego ucha i szepnąć mu na nie nieśmiałą prośbę, żeby ten wieczór trwał już zawsze, a on nie musiał wracać do swojego życia, w którym wszystko przypominało mu o doznanym wcześniej i doznawanym wciąż regularnie bólu. Chciał uśmiechnął się i powiedzieć, że to najlepsza randka w jego życiu, nawet jeśli nie był nigdy na żadnej innej. Chciał sięgnąć do jego kieszeni po ten upchnięty w nią kamień, żeby sprawdzić czy wciąż w niej leżał i mógł teraz stanowić namacalny dowód wydarzeń tego dnia; zatrzasnąć je w swojej stałości. Chciał...
Ale nie zrobił tego. Żałował, tak okrutnie żałował, że nie mógł - ale to był przecież Gus, a nie żaden przypadkowy facet, który wypatrzyłby go na spotkaniu monachijskiej bohemy, wcisnął język między wargi i nie zadawał żadnych pytań. Langforda tak łatwo byłoby stracić - wydawał się ulotny i wynurzony jakby z innego świata, innej planety, tak że fakt, że w ogóle na siebie natrafili, już jawić się mógł jako cud. Nie mógł zepsuć tego, poddając się chwilowemu impulsowi - co, gdyby Gus go wyśmiał? Co gdyby odsunął się i porzucił go w tej morskiej toni, bo to wszystko to miały być cały czas tylko drobne zaczepki i niewinny flirt, a nie cokolwiek więcej? Był prawie pewien, że nie dałby rady tego przeżyć.
Dlatego tak było bezpieczniej - wysunąć się z jego objęć, żeby zrobić jeszcze dwa chwiejne kroki naprzód, a potem zanurzyć się w wodzie po sam czubek głowy, licząc na jakieś otrzeźwienie. Licząc, że to przejdzie. Że minie. Że gdy znowu nabierze w płuca powietrza, będzie w stanie spojrzeć na Gusa normalnie i nie myśleć wcale o tym, jak smakować mogły jego usta.
A jednak - kiedy wynurzył głowę na powierzchnię, świat wciąż był taki sam i wszystko, co działo się w jego wnętrzu także nie uległo żadnym przeobrażeniom. Odgarnął mokre włosy z czoła i odnalazł go znowu spojrzeniem - i wiedział już dobrze, że jego własny wzrok krzyczał o potrzebie doświadczenia wszystkich tych rzeczy, od których tak desperacko próbował uciec.
Augustus Langford