reverse my fall and leave me there
: 08 lut 2024, 14:45
trigger warning
post może zawierać nawiązania do stanów depresyjnych i myśli samobójczych
the silence depressed me
it wasn't the silence of silence
it was my own silence
pewnego razu na jednej z australijskich plaż
lorne bay
lorne bay
Żyjesz, żyjesz, żyjesz... — histeryczny szept rozbijający się po jego umyśle przerywał ciszę ubraną w nocne gwiazdy. Urwane myśli wprawiały jego ciało w drżenie; wtedy na śnieżnobiałej pościeli odbywała się pełna dramatów walka o ucieczkę. Wyrwanie się z ostrych szponów drapieżnika, łypiącego na niego wygłodniale lśniącymi w ciemnościach ślepiami. Podciągając kolana do samych piersi i dostrzegając własne skulone odbicie w lustrze niedbale postawionym w drugim końcu sypialni, zdał sobie sprawę z jednego — to on był swoją zgubą. O nierównym oddechu dramatycznie akcentującym ostatnie chwile utworu. Pragnął do utraty tchu, by ktoś ucałował cichym pomrukiem jego ucho i utwierdził słowami, iż nie stawał się b e s t i ą z sercem obumarłym od miesięcy. Zacisnął mocniej blade palce na zgnieceniach jasnego materiału, lecz odliczane błagalnie liczby w nadziei na otrzeźwienie myśli zlewały się w niekształtną masę.
Jeden, dwa, trzy, cztery, pięćssześćsiedemosiemdziewięć...
Tak jak on, gdy powędrował spojrzeniem na starą podniszczoną komodę — ustawioną bezmyślnie, gdyż skutecznie blokowała pełne otworzenie drzwi prowadzących na korytarz. Na niej — niczym relikt na honorowym miejscu — leżała jasnobeżowa koperta z krótkim listem wypisanym zgrabnie kreślonymi literami na zdobnej papeterii. Tych parę zdań pośpiesznie zapisanych stawało się nieprzyjemną gulą w gardle młodego pianisty; wyparciem się jego i s t n i e n i a, choć łączonego ich więzami krwi. Ojciec bez najmniejszych skrupułów wydał na syna już zasmakowany niegdyś wyrok; porzucony, niechciany, bez znaczenia! I to właśnie złudna nadzieja doprowadziła go na skraj własnych myśli kłębiących się chaotycznie po skowyczącej w samotności duszy.
Dzisiaj jest ten dzień, kiedy świat się kończy.
Podniósł się chwiejnie z trzeszczącego materaca, by prawie po omacku dotrzeć do niewielkiej łazienki. Zamarł na moment oślepiony ostrym światłem padającym z jarzeniówki z bosymi stopami zespojonymi wręcz do zimnych kafelków. Uchwycił w dłonie krawędź zlewu do tego stopnia, iż zielononiebieskie żyły malujące się pod bladą skórą zostały jeszcze bardziej uwydatnione. Targały nim sprzeczne emocje, choć ciało błagalnie prosiło — to dzisiaj, Phineasie. Usta drżały delikatnie w lustrzanym odbiciu, a cienie pod oczami przypominały o każdej minucie nieprzespanej nocy. Decyzja zapadła, gdy po raz ostatni żegnał się ze sobą zaklętym w zwierciadle. Bezwiednie powędrował ręką do stojącej nieopodal tuby z lekami; cóż za przewrotny los! Kobieta, która podarowała mu ten dar życia, teraz poniekąd miała przyczynić się do jego odebrania. Opakowanie prochów w pełnym przypadku wypadło z jej potwornie drogiej torebki, a on, choć kątem oka dostrzegł całe zdarzenie, nie poruszył się nawet o milimetr w geście zasugerowania o zgubie. Dlatego potem każdego wieczoru przed zaśnięciem obracał tubkę w palcach, by z grzechotem tabletek rozmyślać o wszystkim — z namaszczeniem licząc je jak swoje nieszczęścia.
Niedługo później w amoku przemierzał jeszcze opustoszałe ulice miasteczka, czując, jak z każdym krokiem wzrastała w nim histeria. Zamknięta w szczelnych sidłach ciszy, gdyż żaden krzyk nie zmieniłby już nic. Nie odwróciłby biegu zdarzeń naciągniętego niczym nitkę przez greckie prządki losu ludzkiego. Zatrzymał się, dopiero gdy po zrzuceniu niedbale butów ze stóp poczuł pod nimi chłód bijący od piasku. Nieubłaganie zbliżał się do miejsca, które przekląć swoją śmiercią miał na wsze czasy; świat mógłby przestać istnieć w tym momencie. Nie żałowałby tych słów, zamykając w uścisku już prawie opróżnioną butelkę wina. Targana przez wiatr koszula Phineasa przypominała żagle łodzi rzucanych po burzowych falach, obijając się o niespokojnie unoszącą się klatkę piersiową. Opadł na ziemię przy samym brzegu, tak iż woda zaczęła muskać nogawki jego spodni. Morskie powietrze wdzierało się boleśnie do jego płuc, lecz on w pełni oddał się kompletacji oceanu ognia malującego się na widnokręgu. Słońca zwiastującego początek nowego dnia, choć swą rozpaczą Woodsworth mógłby ugasić nawet najjaśniejsze światło. Nie odrywając spojrzenia od witających go barw, wsunął dłoń do kieszeni spodni i zacisnął palce na tubce z lekami skradzionymi matce. Czyż to nie jego własne Har-Magedon; gdzie muzyka cichła w ciemnych głębinach. I tak on miał niebawem zniknąć w morskiej pianie, porwany przez syreny o włosach o malachitowym odcieniu.
Potrzebował ocalenia — armagedonu.
Perth Haynes