: 23 lut 2024, 01:40
Dołeczki w kącikach ust nie drgnęły bezwstydnie w wyrazie niepowstrzymanej satysfakcji; takiej, którą otrzymywano w sowitej — żadnej powybieranej, rozmienionej w drobnych uczuciach — zapłacie za każdą wystawioną na targu słów zgryźliwość. Ona traciła sens; ta uszczypliwość nienapotykająca na niczyi wzrok, niedostrzeżona, trochę wzgardzona, w pewien sposób wyśmiana. Zamiast poczuć się lepiej (w ten małostkowy, infantylny sposób: bo właśnie komuś dogryzł!), na płucach obłożyło się rozczarowanie spłycające oddech, a potem ukłuł je wstyd. Bo Benjamin był w niedorzeczny i trochę ujmujący sposób niewinny, tak czysto i delikatnie dziecięco, bo potrzebował rozmowy i potrzebował Waltera, bo właśnie wyszarpał z własnej piersi serce i wystawił je na surową ocenę jego wzroku, a Walter bawił się w złośliwości.
W efekcie jedynie rozjątrzył jego strach i rozżalenie, zaniepokoił błędnie wymierzonymi pretensjami.
— Tak po prostu? Nie. Musiałbym sprzedać dom, złożyć wypowiedzenie w szpitalu, porzucić albo przenieść prowadzenie badań w ośrodku, oddać psy albo narazić je na niedogodności związane z transportem i być może kwarantannę. Zniknięcie brzmi jak pochopna decyzja, a ja… W każdym razie, tak; byłbym w stanie się dostosować — odrzekł zawile i jak to w krętości wielu słów zwykle bywa (choć może nie u niego) — z niemałym potknięciem. Nie podejmuję takich, powiedział niemal bez zawahania w kontekście nieprzemyślanych decyzji; a przecież rozstanie było jedną z nich, było niechlujne i niezdarne, podjęte w przypływie złudnych i silnych emocji, które nigdy nie trwały długo, nigdy nie zostawały na stałe.
Westchnienie stało się jedyną odpowiedzią na leniwą prowokację; nie zniecierpliwione i gorzkie, a bezsilne w obliczu benjaminowego śmiechu, w którym zabrakło tylko jednej, ale ulubionej i wyczekiwanej — bo znanej już od kilku lat — nuty. Takiej, która nadałaby całemu dźwięku wyraźnej, silnej barwy, która uczyniłaby go bardziej rzeczywistym. Zgodził się jednak z awersją do katolickich pogrzebów, do przysypywania znieruchomiałych, wyblakłych ciał garściami wilgotnej, pełnej pręgowanych insektów gleby, tak, to szkaradne, potwierdził i chciał dodać coś jeszcze, coś prawdziwego i pokrzepiającego w swojej surowości, ale wówczas nadszedł temat p i e r w s z e j- r a n d k i, tej randki, której nigdy nie zgodził się, a może nie odważył ochrzcić tym konkretnym słowem, choć przecież każdy z nich wiedział, że właśnie tym była. — Ale wiesz, że nie mówiłem poważnie? Nie chcę, żeby moje ciało podziobały sępy, rozszarpały kazuary i dingo — uprzytomnił mu ze swobodnym, trochę leniwym śmiechem, wtórując mu melodyjnością srebrzystego dźwięku. — Chociaż to być może na swój sposób ekologiczne.
Jako pierwszy wyznaczał rytm kroków: kiedy wspólnie — choć w ekwiwalencie ponurego orszaku — zmierzali już do bezszelestności sypialni, on jednak: przede wszystkim do sąsiadującej wygodą garderoby. Nie szukał długo, właściwie wcale — wiedział, z n a ł dokładne ułożenie materiałowych monumentów dawnego życia, które zagubiło się w trzeciej półce od góry i drugiej od prawego boku. Wróciwszy, początkowo wyciągnął do wspartego o ścianę mężczyzny jasnobeżowy tiszert i parę dresowych, ciemnych szortów całą długością tylko delikatnie ugiętej w łokciu ręki; dostrzegł wówczas kruchość dzisiejszej nocy, jej mętność i wszystkie rysy, na które natrafił już kilkakrotnie w ciągu minionej godziny, a które za każdym razem zaskakiwały go w ten sam gorączkowy sposób.
Coś gwałtownie szarpnęło go za trzewia, zahaczyło o osierdzie i przeciągnęło silną garścią przez pręty żeber; drgnął, ugodzony każdą literą wpisaną w ciąg zdań i zacisnął kurczowo zęby, aż żuchwa zaznaczyła się w podłużnych, wypukłych liniach na jego twarzy.
— Benjamin, nie…
Nie sypiaj z innymi.
— Nie mów tak.
Odrzucił pochwycone objętością pięciu palców ubrania na gładkość łóżka, a potem pokonał dystans ostatnich miesięcy kilkoma stanowczymi krokami. Sięgnął do zmiętej wilgocią, lepiącej się do skóry koszulki, do niewielkiego perłowego guzika, wokół którego zaplątały się benjaminowe palce; przekładając go najpierw wokół niewłaściwego wykroju w tkaninie (jakby na moment zapomniał, że zamiast ubierać się, próbował raczej pozbawić swoje ciało klejącego odzienia), a później nie potrafiąc odszukać go na nowo, by naprawić własną pomyłkę. — Musisz na siebie uważać — zadecydował tak, jakby miał o czym; zadecydował stanowczym półgłosem bliskim do szeptu i bez znamion ostrożnej sugestii, bez choćby najmniejszych namiastek zwątpienia.
Uwolniwszy trzydziestoczterolatka z ostatniego splotu koszulkowego materiału, teraz sięgnął delikatnością opuszek do podbródka, policzka, wreszcie karmelowych spirali wilgotnych, doczepionych do skroni i czoła włosów, odłączanych pieczołowicie od skóry i wsuwanych do reszty kosmyków. — Gdyby coś ci się stało… — oblekł wąskie powietrze między ich oddechami szumiącym, ciepłym szeptem, starając się nie powtarzać na zapętleniu tamtych znienawidzonych wynurzeń. Byłbym teraz z tamtym… Pozwoliłbym mu… Miło jest wiedzieć, że ktoś cię chce. — Obiecaj mi, że o siebie zadbasz, Ben. Muszę wiedzieć, że sobie poradzisz — Ben, nie Benjamin, układające się — być może bez znaczenia — w swoim nieznanym skrócie na koniuszku języka po raz pierwszy.
W efekcie jedynie rozjątrzył jego strach i rozżalenie, zaniepokoił błędnie wymierzonymi pretensjami.
— Tak po prostu? Nie. Musiałbym sprzedać dom, złożyć wypowiedzenie w szpitalu, porzucić albo przenieść prowadzenie badań w ośrodku, oddać psy albo narazić je na niedogodności związane z transportem i być może kwarantannę. Zniknięcie brzmi jak pochopna decyzja, a ja… W każdym razie, tak; byłbym w stanie się dostosować — odrzekł zawile i jak to w krętości wielu słów zwykle bywa (choć może nie u niego) — z niemałym potknięciem. Nie podejmuję takich, powiedział niemal bez zawahania w kontekście nieprzemyślanych decyzji; a przecież rozstanie było jedną z nich, było niechlujne i niezdarne, podjęte w przypływie złudnych i silnych emocji, które nigdy nie trwały długo, nigdy nie zostawały na stałe.
Westchnienie stało się jedyną odpowiedzią na leniwą prowokację; nie zniecierpliwione i gorzkie, a bezsilne w obliczu benjaminowego śmiechu, w którym zabrakło tylko jednej, ale ulubionej i wyczekiwanej — bo znanej już od kilku lat — nuty. Takiej, która nadałaby całemu dźwięku wyraźnej, silnej barwy, która uczyniłaby go bardziej rzeczywistym. Zgodził się jednak z awersją do katolickich pogrzebów, do przysypywania znieruchomiałych, wyblakłych ciał garściami wilgotnej, pełnej pręgowanych insektów gleby, tak, to szkaradne, potwierdził i chciał dodać coś jeszcze, coś prawdziwego i pokrzepiającego w swojej surowości, ale wówczas nadszedł temat p i e r w s z e j- r a n d k i, tej randki, której nigdy nie zgodził się, a może nie odważył ochrzcić tym konkretnym słowem, choć przecież każdy z nich wiedział, że właśnie tym była. — Ale wiesz, że nie mówiłem poważnie? Nie chcę, żeby moje ciało podziobały sępy, rozszarpały kazuary i dingo — uprzytomnił mu ze swobodnym, trochę leniwym śmiechem, wtórując mu melodyjnością srebrzystego dźwięku. — Chociaż to być może na swój sposób ekologiczne.
Jako pierwszy wyznaczał rytm kroków: kiedy wspólnie — choć w ekwiwalencie ponurego orszaku — zmierzali już do bezszelestności sypialni, on jednak: przede wszystkim do sąsiadującej wygodą garderoby. Nie szukał długo, właściwie wcale — wiedział, z n a ł dokładne ułożenie materiałowych monumentów dawnego życia, które zagubiło się w trzeciej półce od góry i drugiej od prawego boku. Wróciwszy, początkowo wyciągnął do wspartego o ścianę mężczyzny jasnobeżowy tiszert i parę dresowych, ciemnych szortów całą długością tylko delikatnie ugiętej w łokciu ręki; dostrzegł wówczas kruchość dzisiejszej nocy, jej mętność i wszystkie rysy, na które natrafił już kilkakrotnie w ciągu minionej godziny, a które za każdym razem zaskakiwały go w ten sam gorączkowy sposób.
Coś gwałtownie szarpnęło go za trzewia, zahaczyło o osierdzie i przeciągnęło silną garścią przez pręty żeber; drgnął, ugodzony każdą literą wpisaną w ciąg zdań i zacisnął kurczowo zęby, aż żuchwa zaznaczyła się w podłużnych, wypukłych liniach na jego twarzy.
— Benjamin, nie…
Nie sypiaj z innymi.
— Nie mów tak.
Odrzucił pochwycone objętością pięciu palców ubrania na gładkość łóżka, a potem pokonał dystans ostatnich miesięcy kilkoma stanowczymi krokami. Sięgnął do zmiętej wilgocią, lepiącej się do skóry koszulki, do niewielkiego perłowego guzika, wokół którego zaplątały się benjaminowe palce; przekładając go najpierw wokół niewłaściwego wykroju w tkaninie (jakby na moment zapomniał, że zamiast ubierać się, próbował raczej pozbawić swoje ciało klejącego odzienia), a później nie potrafiąc odszukać go na nowo, by naprawić własną pomyłkę. — Musisz na siebie uważać — zadecydował tak, jakby miał o czym; zadecydował stanowczym półgłosem bliskim do szeptu i bez znamion ostrożnej sugestii, bez choćby najmniejszych namiastek zwątpienia.
Uwolniwszy trzydziestoczterolatka z ostatniego splotu koszulkowego materiału, teraz sięgnął delikatnością opuszek do podbródka, policzka, wreszcie karmelowych spirali wilgotnych, doczepionych do skroni i czoła włosów, odłączanych pieczołowicie od skóry i wsuwanych do reszty kosmyków. — Gdyby coś ci się stało… — oblekł wąskie powietrze między ich oddechami szumiącym, ciepłym szeptem, starając się nie powtarzać na zapętleniu tamtych znienawidzonych wynurzeń. Byłbym teraz z tamtym… Pozwoliłbym mu… Miło jest wiedzieć, że ktoś cię chce. — Obiecaj mi, że o siebie zadbasz, Ben. Muszę wiedzieć, że sobie poradzisz — Ben, nie Benjamin, układające się — być może bez znaczenia — w swoim nieznanym skrócie na koniuszku języka po raz pierwszy.