na południe
: 24 sty 2024, 22:37
018.
na południe
Nasze serca kołyszą się na pniu granatu
Po drodze w naszych oczach rozkwitłe i duże
Spadały z pnia ścielące się kielichy kwiatu
{outfit}
Nasze serca kołyszą się na pniu granatu
Po drodze w naszych oczach rozkwitłe i duże
Spadały z pnia ścielące się kielichy kwiatu
{outfit}
Poza tym znowu dręczyło go jakieś średnio zajmujące przeziębienie, nie robiące sobie zbyt wiele z faktu, że w samym środku lata było co najmniej niepożądane, co najwyżej - osobliwe. W sumie pewnie powinien być wdzięczny, bo ostatni miesiąc albo dwa upłynął mu we względnym zdrowiu, co w ostatnich latach zdarzało mu się coraz rzadziej, a on tylko utwierdzał się w myśli, że dużo lepiej istniałoby mu się jako idea niż fizyczny człowiek - zbudowany z krwi, kości i pieprzonej tendencji do łapania alergii na wszystko to, co inni ludzie sobie najwyraźniej ukochali. Nie mógł przecież zabronić tym szczęśliwym i spoconym rodzinom dwa plus jeden, które mijał na swojej drodze, cieszenia się z wizji wykorzystania wolnej soboty na plażowanie i kąpiele w oceanie - choć ostatnio dość często dopadały go zawistne myśli, w imię których cały świat powinien być równie nieszczęśliwy jak on sam, bo inaczej to było po prostu niesprawiedliwe.
Wracał akurat od wujostwa, u którego ostatnio bywał coraz rzadziej. Już sam fakt, że odbywał właśnie podróż akurat stamtąd, był dla niego wystarczająco drażniący, bo progu rezydencji w Pearl Lagune nie sposób było przekroczyć, nie narażając się jednocześnie na ostrzał z każdej strony. Tak, wiedział dobrze, że nie podobało im się, że teraz mieszkał właściwie bardziej u Saula niż u nich. Tak, zdawał sobie sprawę z tego, co o tym uważał jego ojciec. Nie, nie obchodziło go to. Nie, nikt go nie wykorzystuje, nikt się nad nim nie znęca, nikt nie jest z nim tylko dla pieniędzy. To było po prostu frustrujące - słuchać tego w kółko i w kółko, tłumaczyć od nowa za każdym razem, że ani ciotka ani wuj nie mieli najmniejszych podstaw do tego, żeby go teraz nawracać z tego życia, które sobie wybrał, że jego związek to nie ich problem i że absolutnie nie interesowało go czy mają zamiar o wszystkim tym donosić na bieżąco Adalbertowi Wernerowi. Klaus wychodził z wniosku, że i tak gorzej już być nie może - jego relacja z ojcem od powrotu z Monachium była jeszcze bardziej napięta niż dotychczas. Udawał uparcie przed samym sobą, że miał to gdzieś, dopóki jego konto co tydzień zasilała odpowiednia kwota.
Tak czy inaczej - był nabuzowany, tego nie dało się ukryć. Nabuzowany, przeziębiony, pokryty na owiniętych szczelnie materiałem lnianej koszuli ramionach obrzydliwymi wybroczynami. I zmęczony. C h o l e r n i e zmęczony, bo ta zabawa w ojcowanie z każdym kolejnym dniem zdawała mu się coraz bardziej wymagająca, nawet jeśli oswoił się już z Islą na tyle, żeby nie traktować jej jak ufoludka. No i w dodatku upał zdawał się uderzać mu już do głowy, bo w pewnym momencie - stawiając stopę dużym krokiem z jednego cienia w kolejny - dotarło do niego, że z naprzeciwka naciera na niego kobieta, która wygląda jak Sophie Remington, ale Sophie Remington być zupełnie nie mogła. Nie mogła z tak prostego powodu jak ten, że ostatnio, kiedy ją widział, była zupełnie... innych gabarytów i dopiero, kiedy znalazła się już praktycznie przy nim dotarło do niego, że to naprawdę była ona i w dodatku...
- AHA, GRATULACJE? - Ani dzień dobry, ani pocałuj mnie w dupę - najwyraźniej był w odpowiednio solidnym szoku wywołanym napotkanie jej n a g l e w stanie wskazującym na błogosławiony, że zapomniał zupełnie o tych wszystkich manierach, których nauczył go ojciec - zwłaszcza przy Sophie Remington. Kiedy otrząsnął się po kilku sekundach z pierwszego oniemienia, rozpostarł zaraz ramiona, żeby ją przytulić, ale w ostatniej chwili wycofał się z tego pomysłu. - Nie no, lepiej nie, jestem trochę przeziębiony i w ogóle... ale gratulacje? - nie był w stanie pozbyć się tego pytajnika, który wkradał się uparcie na miejsce kropki, stanowiąc dobraną parę z miną, wyrażającą szczere i czyste zdumienie. Po chwili zorientował się, że w międzyczasie wyszedł z cienia, więc cofnął się znowu do niego przezornie - także po to, aby obrzucić ją dokładnym spojrzeniem, od stóp do głów. Zaraz oprzytomniał. - Czekaj, czy ja w ogóle powinienem gratulować? Nie powinno się chyba, nie znając okoliczności...? W sensie - jeśli jesteś zadowolona i w ogóle, to gratuluję, tak, ale jeśli nie, to... boże, tak mi przykro, Sophie!
Między tymi wszystkimi emocjami miotał się doprawdy widowiskowo, nie szczędząc przy tym typowej dla siebie teatralności i przesadyzmu.
Sophie Remington