hand of god
There are some people trying to find out why
There's some people who aren't trying to find anything
But that kingdom in the sky
Grube, kamienne ściany kościoła dawały schronienie przed palącym, australijskim słońcem i coroczną falą upałów, niby cyklicznie powracających, a z roku na rok jakby coraz bardziej doskwierały mieszkańcom. Kościelne posadzki pozostawały niezmiennie chłodne, odkąd był tutaj ostatni raz z Hawkinsami. Miał czternaście lat i to był jeden z weekendów, które spędzał na farmie, jeden z tych przypadków, kiedy próbował odroczyć wyrok ciężkiej, ojcowskiej ręki o kilkanaście godzin. Niedziele na farmie były zawsze leniwe, w porównaniu do całego tygodnia. Spało się dłużej, śniadanie było gotowe później, a po posiłku wybierali się do kościoła. Czy z gorliwej pobożności, czy z przyzwyczajenia, nawyku lub tradycji - tego Elijah nie wiedział. Zabierał się z nimi, bo przecież wszystko było lepsze od tej zapyziałej chaty, wiecznie pijanego ojca i matki, która usilnie udawała, że wszystko jest w porządku. Cooper nigdy tego nie rozumiał, nie wychował się w wierze, chłonął przypadkowe jej skrawki przez samo przebywanie w domu Hawkinsów. Wieczorna modlitwa przed kolacją, Cecile obracająca czasem w palcach drewniane koraliki różańca i niedzielne msze. Zawsze czuł się tam nie na miejscu, rozglądając się po wnętrzu, bo tych bogatych zdobieniach i naściennych freskach, przedstawiających sceny z życia Jezusa. Wielu z nich nie był w stanie odczytać, pozbawiony kulturowego kontekstu i znaczenia powtarzającej się w malunkach ikonografii. Patrzył też na wiernych, którzy dokładnie wiedzieli kiedy wstać, kiedy klęknąć i kiedy (i w którą stronę) się przeżegnać. Obserwował i nie rozumiał, zarzucił więc te wyprawy na kolejne prawie-dwadzieścia lat.
Do dzisiaj.
Od tego pierwszego spotkania z Diviną, w dość osobliwych okolicznościach, bo w jednym z dark roomów w Shadow, nie mógł przestać myśleć o tych wszystkich rzeczach, o których tak ładnie wtedy mówiła, choć nie pamiętał wiele, zamroczony kokainą i kilkoma drinkami. Opowiadała mu o wybaczeniu, o wierze, o tym, że Bóg zsyłał na zwykłych śmiertelników próby i najwidoczniej utrudniał im życie z powodu tych wszystkich grzechów, jakie popełniali na porządku dziennym. Siedziało mu to wciąż z tyłu głowy, ten gniew, a zarazem bezsilność. Nie rozumiał, dlaczego spotkały go te wszystkie złe rzeczy, dlaczego musiał przecierpieć dzieciństwo, by potem spieprzyć sobie dorosłe życie na własne życzenie, uwiązany do kokainowej kreski. Nie rozumiał jak ludzie potrafili wiązać cały ból istnienia z jakąś personą, gdzieś w Niebie, obserwującą ich i wymyślającą jakieś kary czy inne zadania, by sprawdzić poziom ich wiary. Nie miało to sensu, a jednak bardzo chciałby umieć powierzyć swoje problemy jakiejś sile wyższej. Chrześcijańskiemu Bogu? Może, paradoksalnie był mu najbliższy, a przynajmniej miał jakieś nikłe pojęcie o zasadach tego wierzenia. I wiedział, gdzie stał kościół.
Ostatnimi czasy nie bywał całkowicie trzeźwy, zwykle napędzany jakąś pół-kreską, tego dnia poszedł w stronę psychodelików, w desperackiej próbie otwarcia tego trzeciego, mistycznego oka. Wziął więc niewielką dawkę magicznych grzybków, jeśli wierzyć dilerowi, wystarczającą, by otworzyć umysł, ale nie wyruszyć jeszcze na przygodę z halucynacjami. Swoje kroki skierował do tego domu bożego, popchnął ciężkie, dębowe drzwi i wszedł do środka.
Było tu pusto, a huk zamykającego się za nim skrzydła, opatrzonego żelaznymi zdobieniami wydawał się rozpościerać po całym Sapphire River. Rozejrzał się po pustym pomieszczeniu, stojąc u szczytu chłodnego korytarza, przestrzeni pomiędzy rzędami ławek. Nie było tu nikogo, żadnej żywej duszy. Tylko Elijah i Jezus na krzyżu, wiszący za ołtarzem. Za sprawą psychodelików, wszystko wydawało mu się wyraźniejsze, kolory jakby żywsze. Podszedł do trzeciego rzędu zajął miejsce na twardej ławce, bacznie obserwując krucyfiks, ciosany w drewnie czyimiś zdolnymi dłońmi, jakby zaraz miała się poruszyć. Ciekawe, ile lat temu go tutaj powiesili? Trzydzieści? Pięćdziesiąt? Może sto? Czy ten kościół tutaj w ogóle stał tyle czasu? Westchnął i pochylił się do przodu, krzyżując przedramiona na oparciu ławy w poprzedzającym rzędzie i oparł o nie podbródek, zwracając oczy ku górze. Podróżował spojrzeniem przez fakturę lakierowanego drewna, przez te wszystkie wyrzeźbione rany, wystające żebra (zupełnie jak te cooperowe) i przez cierpiącą ekspresję twarzy. Zastanawiał się przy tym, co było takiego w tej osobie, że tak wielu ludzi zdawało się powierzać mu swoje własne decyzje i cokolwiek, co im się przytrafiało.
— Nie jest Ci tu smutno? – mruknął do rzeźby. – Pewnie jest, wyglądasz. To musi być beznadziejne, tak wisieć. Ile tu wisisz? – w tej chwili, ta jednostronna konwersacja miała bardzo dużo sensu dla blondyna.
Leonard Williams