let there be you, let there be me
: 09 sty 2024, 14:08
Podjechał swoim motocyklem pod restaurację, parkując w wyznaczonym do tego miejscu. Zabezpieczył pojazd, włączył alarm, a obydwa kaski - swój i ten mitchowy - zostawił na restauracyjnej recepcji. Miał cały plan, by podjechać po chłopaka, zwyczajnie lubił te wspólne przejażdżki, ale niekoniecznie zdziwiła go propozycja, by spotkać się na miejscu. Nie po tym ostatnim, dosyć niespodziewanym i na pewno nieplanowym spotkaniu ze starym Thompsonem, który okazał się być dla Jethro znajomym-nieznajomym, a co za tym szło - kucharz nie do końca potrafił się oswoić z myślą, w jaką sieć powiązań międzyludzkich wpadł, przyklejając się do jednej z lepkich nici już chyba na amen. Nie walczył jednak, nie uciekał, choć był ten dziwny dyskomfort, nie wycelowany w samego chłopaka, ale całą sytuację, w jakiej się znaleźli. Nie mówił mu jeszcze nic, samemu nie będąc pewnym jak powinien zacząć ten temat. Proste wyjaśnienie powinno wystarczyć, przecież sam nie wiedział, póki Aiden nie pojawił się w drzwiach, a nawet jeśli Julia by mu tamtego wieczoru wszystko powiedziała - gdyby chciała i miała informacje na temat dzieci jej wybranka - nic by to nie zmieniło na linii Jethro-Mitch. Tego był w końcu pewien, jak niczego innego w życiu. Zakochanie przewartościowało całe jego dotychczasowe życie, wywróciło wszelkie priorytety do góry nogami, a on wyjątkowo, po dosyć długiej, bo kilkumiesięcznej walce z samym sobą - w końcu się poddał. Nie kapitulował, wręcz przeciwnie, dał się ponieść temu, co się działo z jego sercem i umysłem - tak, jak poddać się mogło nurtowi rzeki lub falom oceanu, które zresztą przyjemnie bujały łodziami, które robiły za poszczególne części restauracji.
Nie był jednak do końca pewien tego, czy wybrał dobre miejsce. Czy cała ta randka nie zakończy się katastrofą, jak do tej pory wieczory spędzali w jego mieszkaniu, chyba powoli dojrzewając do wyjścia gdzieś na miasto i pokazania całemu światu - a przynajmniej tej części Cairns - że owszem, byli razem. Bez jakiegoś głupiego wstydu czy poczucia winy. Tyle, że Jethro wybrał to miejsce, wybrał szampana, ostrygi i prawdopodobnie jeszcze inne owoce morza, wyłapywane każdego dnia przez tutejszych rybaków - wypływających o świcie, by przed ósmą rano dostarczyć swoje zdobycze do okolicznych restauracji - nie dlatego, że jakoś bardzo chciał. Nie dlatego, że wiedział, jakoby to właśnie Mitchowi odpowiadało, młodszy wydawał się być nie do końca przekonany do tego pomysłu. Robił to z dobrych chęci, a jednak trochę z przyzwyczajenia i jakiejś potrzeby odhaczenia kolejnych wymagań na bardzo długiej liście rodziców jego drugiej połówki. Tyle, że w tym przypadku nawet nie miał pewności, czy Thompson się w ogóle domyślał, a nawet jeśli - jakie miałby wymagania co do niego? Czy byłaby to konkretna tabelka, pełna miejsc, do których wypadało go zabierać, czy oczekiwania byłyby znacznie prostsze; nie krzywdzić i dbać o chłopaka? Albo w ogóle na odwrót, może najlepiej dla jego ojca byłoby, gdyby trzymał się od rudzielca z daleka?
Recepcjonistka zaprowadziła go do stolika, wygodnie ulokowanego na pierwszej łodzi, więc Mitch nie powinien mieć problemu ze znalezieniem stolika. Pomijając fakt, że dziewczyna i tak by go zapewne zaprowadziła do Jeta. Wyjął telefon i napisał mu krótką wiadomość, że już jest i sobie spokojnie na niego czeka, po czym zaczął przeglądać menu dla zabicia czasu. Nie była to pięciogwiazdkowa restauracja, stoliki nie były przykryte śnieżnobiałymi, idealnie wyprasowanymi obrusami. Sztućce były wypolerowane - należycie, w mieszance gorącej wody i octu, by pozbyć się smug. Serwetki były papierowe, zamiast lnianych z jakimś konkretnym obszyciem wokół krawędzi, bądź wyhaftowanym logo restauracji. Nie było tu blichtru, designerskiego oświetlenia i otwartej kuchni. Nie o to w tym wszystkim chodziło. Było ciepło, wręcz gorąco, a woda dawała przyjemne ochłodzenie. Gadanina klientów rozchodziła się po okolicy, z nutą muzyki w tle, a w tym ciężkim, gorącym powietrzu unosiła się woń grillowanych krewetek, masła i czosnku. Było tu prosto, swojsko wręcz, w kontraście do wyniosłości tej jego propozycji, co dawało przyjemny balans. W restauracjach przecież nie chodziło o to, by były piękne i drogie (co czasem pozbawiało tej duszy, gubiło ją gdzieś w procesie wynoszenia się na wyżyny kulinarnego światka), ale żeby podawane jedzenie było smaczne, a przede wszystkim świeże. Tutaj chyba już lepiej się nie dało, serwując owoce morza dosłownie na wodzie.
— Mam nadzieję, że nie masz choroby morskiej? – zaśmiał się, kiedy dojrzał tę burzę rudych włosów pomiędzy innymi ludźmi i wstał, by ucałować go w czoło.
Mitchell Thompson
Nie był jednak do końca pewien tego, czy wybrał dobre miejsce. Czy cała ta randka nie zakończy się katastrofą, jak do tej pory wieczory spędzali w jego mieszkaniu, chyba powoli dojrzewając do wyjścia gdzieś na miasto i pokazania całemu światu - a przynajmniej tej części Cairns - że owszem, byli razem. Bez jakiegoś głupiego wstydu czy poczucia winy. Tyle, że Jethro wybrał to miejsce, wybrał szampana, ostrygi i prawdopodobnie jeszcze inne owoce morza, wyłapywane każdego dnia przez tutejszych rybaków - wypływających o świcie, by przed ósmą rano dostarczyć swoje zdobycze do okolicznych restauracji - nie dlatego, że jakoś bardzo chciał. Nie dlatego, że wiedział, jakoby to właśnie Mitchowi odpowiadało, młodszy wydawał się być nie do końca przekonany do tego pomysłu. Robił to z dobrych chęci, a jednak trochę z przyzwyczajenia i jakiejś potrzeby odhaczenia kolejnych wymagań na bardzo długiej liście rodziców jego drugiej połówki. Tyle, że w tym przypadku nawet nie miał pewności, czy Thompson się w ogóle domyślał, a nawet jeśli - jakie miałby wymagania co do niego? Czy byłaby to konkretna tabelka, pełna miejsc, do których wypadało go zabierać, czy oczekiwania byłyby znacznie prostsze; nie krzywdzić i dbać o chłopaka? Albo w ogóle na odwrót, może najlepiej dla jego ojca byłoby, gdyby trzymał się od rudzielca z daleka?
Recepcjonistka zaprowadziła go do stolika, wygodnie ulokowanego na pierwszej łodzi, więc Mitch nie powinien mieć problemu ze znalezieniem stolika. Pomijając fakt, że dziewczyna i tak by go zapewne zaprowadziła do Jeta. Wyjął telefon i napisał mu krótką wiadomość, że już jest i sobie spokojnie na niego czeka, po czym zaczął przeglądać menu dla zabicia czasu. Nie była to pięciogwiazdkowa restauracja, stoliki nie były przykryte śnieżnobiałymi, idealnie wyprasowanymi obrusami. Sztućce były wypolerowane - należycie, w mieszance gorącej wody i octu, by pozbyć się smug. Serwetki były papierowe, zamiast lnianych z jakimś konkretnym obszyciem wokół krawędzi, bądź wyhaftowanym logo restauracji. Nie było tu blichtru, designerskiego oświetlenia i otwartej kuchni. Nie o to w tym wszystkim chodziło. Było ciepło, wręcz gorąco, a woda dawała przyjemne ochłodzenie. Gadanina klientów rozchodziła się po okolicy, z nutą muzyki w tle, a w tym ciężkim, gorącym powietrzu unosiła się woń grillowanych krewetek, masła i czosnku. Było tu prosto, swojsko wręcz, w kontraście do wyniosłości tej jego propozycji, co dawało przyjemny balans. W restauracjach przecież nie chodziło o to, by były piękne i drogie (co czasem pozbawiało tej duszy, gubiło ją gdzieś w procesie wynoszenia się na wyżyny kulinarnego światka), ale żeby podawane jedzenie było smaczne, a przede wszystkim świeże. Tutaj chyba już lepiej się nie dało, serwując owoce morza dosłownie na wodzie.
— Mam nadzieję, że nie masz choroby morskiej? – zaśmiał się, kiedy dojrzał tę burzę rudych włosów pomiędzy innymi ludźmi i wstał, by ucałować go w czoło.
Mitchell Thompson