take me back to the calm of the water, leave it all
To, jak bardzo - w czasie nocnego pobytu nad dzikim źródełkiem, i w trakcie powrotu na farmę Hawkinsów - Miloud Al-Attal stracił poczucie czasu, nie powinno być zaskoczeniem, skoro w pierwszej kolejności celowo nie wkładał zbyt dużo wysiłku w trzymanie skrupulatnej pieczy nad upływem sekund i minut (i godzin?). Rzednący szal nocy - gdy wracali do samochodu, już o wiele bardziej tiul, niźli welur - chłopak poszarpał światłem telefonu tylko po to, by ułatwić im drogę, bynajmniej za to, aby sprawdzać porę na wyświetlaczu. W pickupie zamiast na maskę rozdzielczą, patrzył na Ralpha - jasny profil wycięty z szarości ciepłymi blaskami kończących nocną wartę latarni, punkt, w którym pas bezpieczeństwa wrzynał się mężczyźnie w ciało (w łagodny atol mięśnia skośnego, i wyżej, w ostrzejszą krzywiznę tego mniej więcej miejsca, w jakim obojczyk spotyka się ze ścięgnem szyjnym). Arab myślał, że sam mógłby przecież poprowadzić, albo choćby wetknąć nagielek palca pod ukośny popręg sztywnej tkaniny; złagodzić dyskomfort uciążliwy dla rozmiękczonego i wodą, i rozkoszą ciała. Ale potem przysnął. Krótko, bo krótko, lecz solidnie. Tak, że ten sam sen (i niedorzeczny pomysł, że może snem w ogóle było wszystko - od odbioru siodeł aż po teraz, i że zbudzi się przecież, jak należy, sam, i w pokoju nad stajnią), nadal ciążył mu na plecach, powiekach i kostkach, gdy wspinał się za Alem na schody. Kiedy go całował. Kiedy jadł -
- Chyba jadł? Pamiętał rozmyty sennością akt żucia: mozolną pracę nadwyrężonej szczęki wokół skórki chleba i cząstki jakiegoś owocu.
- Że mógłby błagać. Gdyby Al tylko chciał, Milou' naprawdę mógłby błagać. Na żarty, albo kompletnie poważnie - ze śmiechem wzbierającym w przełyku, lub słonością łez gromadzącą się za marginesem powieki.
Obudził się z pustką w ramionach. Pustką i chłodem. Nie tyle nieprzyjemnym, skoro, w upale wgryzającym się w ciało bez interwałów, notorycznie, tylko w godzinach nocnych i ciemnych słabnącym ociupinę na zażartości, cielesna samotność przynosiła namiastkę ulgi, studziła pot, wywabiała z tkanek rozlane w nich, plamami, rumieńce, co niewygodnym. Szpic dwudziestopięcioletniej brody szukał wysepki hawkinsowego ramienia. Brzuch - paciorków rozprężonego kręgosłupa. Kolano chłopaka - śmiesznie bezbronnej miękkości i gładzi we wnętrzu męskiego uda, tam, gdzie trwało przez większość dzielonego na dwoje spoczynku.
Przez jakąś chwilę, brunet po prostu leżał. Rejestrował cyrkulację krwi w prawej stopie i w głupio ścierpniętym pośladku. Tępe wspomnienie bólu pod rzepkami kolan. Bicie własnego serca.
Myślał o Ralphie. Zdawał sobie sprawę, że nim pachnie. Że pachnie jego potem. Spermą. I vegemite. Roześmiał się bezgłośnie, ale bezgłos ten i tak przezornie zdusił poduszką.
Dopiero później sprawdził godzinę. Przewrócił oczami. Był tak bardzo spóźniony do pracy, że równie dobrze mógłby stawić się dopiero na zmianę po lunchu; tyle przynajmniej, że było za późno aby napatoczyć się na poranną odprawę, i za wcześnie, by na korytarzu wpakować na pochód krzątających się po piętrze domowników. Lou nawet nie chciał się zastanawiać, co Al im powiedział. Jaką wymówkę wymyślił (potem okazało się, że padło na grypę żołądkową; Cecile przywitała go herbatą z miętą, Marcus - długim, uważnym spojrzeniem). Trochę go szukał, ale Ralpha wysłano na targ pod Mareeba. Miloud, z jakąś ciekawą satysfakcją, skonstatował, że blondyn musiał mijać obszar Lamb Range. Może, przez okno uchylone w Dodge'u, słyszał poszum Crystal Cascades. Może czuł go w piersi.
Przy kolacji dużo milczeli, co też nie było szczególnie nietypowe. Lou zapewnił, że czuje się lepiej, tylko mdli go jeszcze trochę (mógł się założyć, że Al - widział kątem oka - uniósł brew, i kącik warg). Jedynie Noah miał pytania, ale Lou zatkał go zapewnieniem, że jeszcze sobie to jego niedysponowanie odbiją wspaniałymi przygodami, a Mattie - pieczonym ziemniakiem z tymiankiem i masłem, bonusowo wrzuconym na talerzyk pięciolatka.
Para następnych dni w szwach pękała upałem i obowiązkami. Im nieznośniejszy był ten pierwszy, tym żmudniej szły te drugie. A im mozolniej się pracowało, tym wolniej płynęły godziny.
Lou, z połowicznie uświadomioną sobie intencją, próbował natknąć się na trzydziestoczterolatka w układzie sam na sam - tu zataczając szerokie kręgi wokół stajni, tam - trochę za długo majacząc w okolicach werandy, po skończonej zmianie - ale bezskutecznie. Dziwnie czuł się też z myślą, że mógłby, zwyczajnie, napisać do Ala SMSa. Parę razy próbował - sunąc palcem w górę zarchiwizowanej konwersacji, aż do tej dziwnej wymiany zdań przed spotkaniem w The Downunder - ułożyć coś, co brzmiałoby sensownie. Wiedział, co chciałby mu powiedzieć, ale już nie jak miałby to zrobić. Wszystkie "Dziękuję za wspólną noc" jeżyły mu włos na grzbiecie (myślał, że to krindżowe, i łapiąc się na użyciu tego słowa, czuł się jak nastolatki spędzające życie na TikToku). "Myślę o Tobie" brzmiało niekonkretnie i zbyt oczywiście za jednym zamachem. "Musimy porozmawiać" wypadało jak zapowiedź nieprzyjemności, niemalże niby groźba (poza tym, Milou' chciał, ale przecież wcale nie musieli). Koniec końców, Arab utykał na "Hej" (oraz "Cześć, Ralph. Cześć, Al. Hej, Ally. Salut! Dzień dobry -" i poddawał się z westchnieniem irytacji samym sobą.
Jak na złość, często potykał się natomiast o Elijah. Coopera przy zagrodzie. Coopera przy siodłach. Coopera w drodze na pole, i w drodze z pół. Unikał jego wzroku. Do rozmów - mniej już wrogich, teraz po prostu zwyczajnie mało komfortowych - też jakoś szczególnie im się nie paliło.
Te trzy -
Cztery dni, Lu spędził więc głównie w ciszy, i zazwyczaj nie miałby nic przeciwko temu. Odkąd jednak Hawkins miał go nad jeziorem (jego usta, jego gardło, jego serce), odkąd mieli się nawzajem w ten nowy, na zbyt wielu płaszczyznach intymniejszy sposób, coś, jakieś nowe uczucie, jakaś jego nowa, nieodkryta dotąd cząstka duszy, zaczęło się w Lou niecierpliwić.
Chciał porozmawiać z Alem, ponieważ coś go - Milouda - gryzło. Coś nie dawało mu spokoju.
Ale poza tym: ponieważ zwyczajnie było mu do trzydziestoczterolatka tęskno. Do sposobu, w jakim blondyn się z nim droczył, i do tego jak, kiedy byli razem, w Milou' zupełnie gasł, milkł, ustawał pośpiech do podróży ucieczki.
Znalazł go w kuchni, o fiołkowym zmierzchu, gdy już udało mu się - dosłownie - zbyć się z ramion ciężaru wczepionego w nie pięciolatka. Noah rósł, i robił się cięższy, ale nigdy nie był brzemieniem. Po pięciu rundach patataj-ania dookoła przydomowego dębu, Milou' był roześmiany i spocony. Odstawił chłopca pod matczyną kuratelę. Wykłamał się tym, że dawno nie pełnił dyżuru nad naczyniami. Powinien go przejąć.
Ally stał nad zlewem i mył talerze. Emaliowaną na biało kamionkę z małymi, błękitnymi kwiatkami na rantach. Miał na nadgarstkach koronki mydlanej piany. Kosmyk włosów zjeżdżał mu z czoła, do oka, i smużka wodnej wilgoci nad brwią wskazywała, że już przynajmniej raz mężczyzna próbował się z tym, z niedużym sukcesem, uporać. Lou obejrzał się przez ramię. Zamarudził we framudze drzwi, ale podszedł bliżej.
- Ralph? - Połknął czułe zdrobnienie, spieszące mu się na usta - I can help - Nie powstrzymał się, mimo pełnej świadomości, że dwie osoby przy kranie Hawkinsów to już kwintesencja sześciu kucharek z tego jednego przysłowia. Chyba zwyczajnie nigdy nie chciał zostawiać Ala samego z pracą. Chyba zwyczajnie nigdy już nie chciał go zostawiać - When you're done, will you have a second?
Ralph Hawkins