– Powinieneś obejrzeć taras na dachu. Jest niesamowity. – zapewnił. Taras był czymś, z czego Sabato był niezwykle dumny. Płaski dach stanowił świetną podstawę. Z widokiem na bezkresny ocean. Można było poczuć jego głębię. Drzemiącą pod taflą wody czarną, niekończącą się głębię. Ale głównym elementem tarasu, który był kompletnie nieprzewidywalny była - sosna. Duża, dzika, rosła niekontrolowanie. Sabato nie chciał jej rzeźbić. Chciał aby była doskonała w swojej niedoskonałości. Długie, smukłe igły, pachnące szyszki i pękająca korą. Igliwie miało głęboki, ciemnozielony kolor, czasami z jaśniejącymi końcówkami. Drzewo na dachu nie było jego autorskim pomysłem. To duet skandynawskich architektów, którzy zaprojektowali dom. Mieli w sobie coś spirytualistycznego. Byli małżeństwem, wydaje się, że niezwykle zimnym, acz szczęśliwym. Lubił ich prostotę myślenia. Ich ascetyczne podejście do linii i kształtu. Dom miał być przecież jego fortecą, którą mógł wypełniać swoimi marzeniami. Dziełami sztuki, ubraniami, muzyką i miliardem fotografii.
– Fakt. Wyobraź sobie, że nazywam się Montgomery Wyatt Blackaller. Od pierwszego dnia życia byłbym ustawiony jako prawnik albo inwestor. – pokręciła głową z rozbawieniem. Czy zmieniając imię zmieniłby także wizerunek? Montgomery pewnie nosiłby świetnie skrojone garnitury uszyte przez krawców z Saville Row. Z kamizelką. Szeroki krawat? Bez przesady. Napewno chwaliłby się drogim zegarkiem. Charakterystyczne logo Omega lub Rolex odbijało by światło słoneczne na jego nadgarstku. Lepiej niech zostanie przy swoim sobotnim imieniu. Niewinnym. W końcu to tylko sobota. Milsza od piątku, a nie tak świętojebliwa jak niedziela.
– Tak. Mój asystent nazywa mnie dupkiem. – przyznał, gdy Bright zapytał o potencjalne zdrobnienie imienia. Z trudem powstrzymał lekko rozbawiony uśmiech. Przepełniony dystansem do samego siebie. Zdawał sobie sprawę, że asystent nie pała do niego nieskończoną miłością. Trudno o to, gdy Sabato zwyczajnie bywał humorzasty i nieprzewidywalny. Wycofany, ale wciąż wymagający. Czasami wpadając na abstrakcyjne pomysły i nie uznając słowa Nie za ostateczną odpowiedź. Oczekiwał szukania rozwiązań, a nie wyliczania piętrzących się przeciwności. Działanie, a nie bierne oczekiwanie na cud.
– Prep? – zapytał. Kolejne pytanie! Zdał sobie z tego sprawę dopiero po zadaniu pytania, ściągając lekko pełne wargi. – Wybacz, za dużo pytań. Jestem pewien, że kiedyś wpiszą mnie na listę rekordów Guinessa. – wyprostował się i przesunął opuszkami palców po metalowym, chłodnym blacie wyspy kuchennej. Masywnej, stanowczo przeznaczonej dla przynajmniej trzech osób pracujących w tym samym czasie.
– W każdym razie, rozumiem. I tak, możemy to przełożyć. – zgodził się bez chwili namysłu.
– Daj mi tylko znać czy potrzebujesz czegoś w kuchni. Czy czegoś tu brakuje. – rozejrzał się, obserwując wiszące na haczykach garnki, jakieś sterty metalowych misek. Pomieszczenie było bardzo sterylne. Gdyby się nad tym zastanowić, wręcz w stylu Hannibala Lestera. Aż lekko się wzdrygnął. Anthony Hopkins na zawsze pozostanie w jego koszmarach. I mimo, że uwielbiał tego zdystansowanego do siebie staruszka, bał się go potwornie.
– Może kiedy ustalimy dokładnie menu za parę dni, pomożesz mi wybrać zastawę stołową? Płótno musi być odpowiednio dobrane pod obraz. – uśmiechnął się radośnie. Tak, wolał wybierać zastawę, dekorować dom, oglądać dzieła sztuki. – I skoro się spieszysz, to chodź. Dam Ci coś na górze. – zaproponował, skinąwszy głową w stronę schodów.
– Uwielbiam muzykę włoską z lat sześćdziesiątych. Co roku latam na festiwal w San Remo, ale to już nie to samo co trzeszczące, czarno-białe nagrania. – pokręcił głową z dezaprobatą. Nie wpadł na to, że mógł zabrzmieć snobistycznie. A z drugiej strony, czuł się przy nim bardzo swobodnie. Chyba pierwszy raz od bardzo dawna z łatwością wpadł w konwersację. Lawirował miedzy tematami, zadawał pytania i snuł w głowie niestworzone historie i interpretacji - kim był Bright Starr.
bright starr