: 24 lut 2024, 10:58
Najpierw podciągnął przejaskrawione wyświetlaczem spojrzenie, dopiero później — całą głowę. Wydał niemy (zduszony w przełyku jeszcze przed przybraniem formy dźwięcznych słów) odgłos niepowstrzymanego zdumienia, tylko trzy razy pozwalając tęczówkom w prostej linii między powiekami poruszyć się to w dół, to do góry; tak, by nieustępującym zaskoczeniem objąć całą sylwetkę wysokiego, odzianego w części jego własnych ubrań, mężczyzny. — Wyglądasz… Do twarzy ci w nich. Dużo lepiej, niż mi — odrzekł, jeszcze przez moment niepomny pytań, które ku niemu skierowano. To nie tak, że wyłącznie jego niewątpliwa uroda wywarła na Herculesie tak szumne wrażenie — raczej fakt, że Hyacinth w zestawie jasnych, jedwabistych ubrań poruszał się naturalnie; nie tak, jakby opinały mu skórę i krępowały gesty opieszale dostosowując się do sylwetki, a jakby, dajmy na to, spędził w nich całą noc i nie tylko potrafił odnaleźć w nich komfort ruchów, ale by zdążyły po prostu się wynosić. Pamiętał, kiedy sam odział się w swoje pierwsze, dorosłe polo z doczepionym do szyi kołnierzykiem białej koszuli, kiedy wsunął na nogi sztywne, wyprasowane spodnie i poczuł się, jak aktor prześmiewczej farsy, jakby kogoś tylko udawał i jakby wyszukany dla niego kostium został dobrany błędnie i w złym rozmiarze. Teraz, naturalnie, Hyacinth nie został odziany w nic nadzwyczaj eleganckiego, nic specjalnie niecodziennego; a jednak zakładał niesłusznie, że w tych ubraniach będzie czuć się podobnie, a przynajmniej — dziwnie. Nie tak, jakby nosił je już wiele razy.
— Mydło? — powtórzył wreszcie, wyrwany z ciągu rozważań. Przez moment spoglądał na niego z takim niezrozumieniem, jakby mężczyzna wypowiadał zdania w innym języku. Naturalnie wiedział, co to takiego — m y d ł o, wynalazek powszedni nawet dla przesadnie snobistycznych i majętnych osób. Nie rozumiał jednakże, jak mogło łączyć się z praniem ubrań.
A później wstrzymał oddech, bo Hyacinth podszedł bliżej. Zaniemówił, bo oskarżył go o- s m u t e k, choć nikt od czasów dzieciństwa — a w szczególności on sam — nie posługiwał się tym słowem. Na lekcjach języka angielskiego został przestrzeżony, by nigdy — absolutnie w żadnym wypadku — nie posługiwać się tak ordynarnym, niewyszukanym językiem. Żadne fajnie, żadnych ogromnych ujęć miar, żadnego smutny, żadnego głupi. Oliver także nigdy nie posłużył się owym wyrażeniem; nigdy nawet nie pytał, co Herculesa trapi, a przynajmniej nie w tak czuły, nieegoistyczny sposób, jak Napoliellio; mówił raczej: jak coś ci się nie podoba, to po prostu powiedz, a także: nie będę cię wypytywać jak dziecko; chcesz się czymś podzielić, to się podziel, albo zmnień wyraz twarzy. Nienawidził tych rozmów z Oliverem.
— Bo nie mam mydła — w niepoważnym znaczeniu: dlatego jestem smutny. Specjalnie dla niego dźwignął dotychczas opadnięte kąciki ust (ale żeby aż tak, by mężczyzna dostrzegł je i połączył ze smutkiem?) do swobodnego uśmiechu i rozplątał ułożone na krześle nogi. — Chyba po prostu… Chyba nie jestem zaskoczony, a chciałbym być. To trochę zawiłe — wyznał tylko delikatnie zakłopotany. Nie miał pojęcia, czy naprawdę jest smutny. Nigdy nie radził sobie wzorowo z nazywaniem swoich uczuć. Zresztą nie tylko z tym.
— Tammy ma pralkę, tam możesz je wyprać. Jeśli umiesz ją obsługiwać… A może Anhelina nam pomoże — zasugerował z osobliwym błyskiem ekscytacji w oczach, jakby nigdy dotąd nie miał sposobności użycia tej enigmatycznej maszyny. Zerknął przy tym na pochyloną za blatem kuchennym kobietę, próbującą (dużo skuteczniej od Herculesa) uporać się z powstałą powodzią i wetkniętym w nią brudem. Zdawała się ich nie słyszeć, pogrążona we własnym świecie, a może tylko tak dobrze udawała. Hesille przymknął ekran laptopa z eksplodującymi czernią wygaszacza opiniami, a potem podźwignął się z krzesła i pomknął do łazienki. Wychodząc z niej ostatnim razem, po niefortunnym doborze słownictwa i nieudanej próbie wytłumaczenia pomyłki (ostatecznie przyznał z poddaniem, że natrysk i wytrysk to generalnie to samo, faktycznie), postanowił sobie, że już do niej nie wróci; to znaczy, nie w towarzystwie Hyacintha. Teraz jednak zdawał się już o tym nie pamiętać.
Zogniskował wejrzenie stalowoniebieskich oczu na zapchanej korkiem umywalce; pełnej mętnej, burej substancji i na wyłaniających się z niej niewielkich wysepkach napowietrzonej odzieży. Tak, tutaj też Anhelina zmuszona będzie zajrzeć; nie, żeby mu to przeszkadzało. Rozsądniej ze względu na chorowite koty i pedantyzm własnej siostry, będzie po prostu pozbyć się wszystkich wniesionych tu dzisiaj zarazków.
— Z jakich materiałów masz ubrania? — spytał, wiedząc tylko tyle — że pranie wykonywało się partiami, w zależności od dopisanej do tkaniny nazwy.
— Mydło? — powtórzył wreszcie, wyrwany z ciągu rozważań. Przez moment spoglądał na niego z takim niezrozumieniem, jakby mężczyzna wypowiadał zdania w innym języku. Naturalnie wiedział, co to takiego — m y d ł o, wynalazek powszedni nawet dla przesadnie snobistycznych i majętnych osób. Nie rozumiał jednakże, jak mogło łączyć się z praniem ubrań.
A później wstrzymał oddech, bo Hyacinth podszedł bliżej. Zaniemówił, bo oskarżył go o- s m u t e k, choć nikt od czasów dzieciństwa — a w szczególności on sam — nie posługiwał się tym słowem. Na lekcjach języka angielskiego został przestrzeżony, by nigdy — absolutnie w żadnym wypadku — nie posługiwać się tak ordynarnym, niewyszukanym językiem. Żadne fajnie, żadnych ogromnych ujęć miar, żadnego smutny, żadnego głupi. Oliver także nigdy nie posłużył się owym wyrażeniem; nigdy nawet nie pytał, co Herculesa trapi, a przynajmniej nie w tak czuły, nieegoistyczny sposób, jak Napoliellio; mówił raczej: jak coś ci się nie podoba, to po prostu powiedz, a także: nie będę cię wypytywać jak dziecko; chcesz się czymś podzielić, to się podziel, albo zmnień wyraz twarzy. Nienawidził tych rozmów z Oliverem.
— Bo nie mam mydła — w niepoważnym znaczeniu: dlatego jestem smutny. Specjalnie dla niego dźwignął dotychczas opadnięte kąciki ust (ale żeby aż tak, by mężczyzna dostrzegł je i połączył ze smutkiem?) do swobodnego uśmiechu i rozplątał ułożone na krześle nogi. — Chyba po prostu… Chyba nie jestem zaskoczony, a chciałbym być. To trochę zawiłe — wyznał tylko delikatnie zakłopotany. Nie miał pojęcia, czy naprawdę jest smutny. Nigdy nie radził sobie wzorowo z nazywaniem swoich uczuć. Zresztą nie tylko z tym.
— Tammy ma pralkę, tam możesz je wyprać. Jeśli umiesz ją obsługiwać… A może Anhelina nam pomoże — zasugerował z osobliwym błyskiem ekscytacji w oczach, jakby nigdy dotąd nie miał sposobności użycia tej enigmatycznej maszyny. Zerknął przy tym na pochyloną za blatem kuchennym kobietę, próbującą (dużo skuteczniej od Herculesa) uporać się z powstałą powodzią i wetkniętym w nią brudem. Zdawała się ich nie słyszeć, pogrążona we własnym świecie, a może tylko tak dobrze udawała. Hesille przymknął ekran laptopa z eksplodującymi czernią wygaszacza opiniami, a potem podźwignął się z krzesła i pomknął do łazienki. Wychodząc z niej ostatnim razem, po niefortunnym doborze słownictwa i nieudanej próbie wytłumaczenia pomyłki (ostatecznie przyznał z poddaniem, że natrysk i wytrysk to generalnie to samo, faktycznie), postanowił sobie, że już do niej nie wróci; to znaczy, nie w towarzystwie Hyacintha. Teraz jednak zdawał się już o tym nie pamiętać.
Zogniskował wejrzenie stalowoniebieskich oczu na zapchanej korkiem umywalce; pełnej mętnej, burej substancji i na wyłaniających się z niej niewielkich wysepkach napowietrzonej odzieży. Tak, tutaj też Anhelina zmuszona będzie zajrzeć; nie, żeby mu to przeszkadzało. Rozsądniej ze względu na chorowite koty i pedantyzm własnej siostry, będzie po prostu pozbyć się wszystkich wniesionych tu dzisiaj zarazków.
— Z jakich materiałów masz ubrania? — spytał, wiedząc tylko tyle — że pranie wykonywało się partiami, w zależności od dopisanej do tkaniny nazwy.