we won't forget each other, right?
: 26 gru 2023, 17:05
Banknoty były gładkie, jeszcze sztywne, bo nikt nie zapragnął złożyć ich na kilka kanciastych części albo w rulon, burząc tym samym ich kapryśną materię. Pozbawione marszczeń, pachniały nie przekładanymi je z rąk do rąk palcami, a tą specyficzną świeżością, która Herculesowi nigdy nie przypadła do gustu; kojarzył ją z nieprzyjemnością metalu, ale częściej ze stęchlizną. Wyciągnięte z banku (poza odnalezioną w kieszeni dwudziestką — nie miał pojęcia, przy jakiej okazji tam trafiła, a i nawet nie spostrzegł, że wyrażona była w euro, a nie dolarach australijskich), kiedy wymieniał je na walutę kraju, w którym spędzić miał w formie stróża niecały tydzień, wylegiwały się dotychczas w jego portfelu bezczynnie. Wątpił, by miał je jeszcze wykorzystać; miały raczej zalęgnąć się na dnie szuflady w sypialni, w której lądowały także wszystkie inne niepotrzebne bibeloty. A może zostawiłby je Tammy, może część z nich wrzuciłby do małej puszki na cele charytatywne, którą podsuwano mu pod nos za każdym razem, kiedy opuszczał dowolny supermarket. Nie odczułby ich starty, gdyby zamiast wrócić do jego kieszeni, skończyłyby w materiale spodni pochwyconego dzisiaj spod kół własnego samochodu mężczyzny.
Zamiast tego, w niezgrabnym, niezsynchronizowanym locie, jak podrosłe pisklaki po raz pierwszy opuszczające gniazdo, sfrunęły w szczelinę pod przednią szybą auta; rozłączyły się, setki niemal nie upadły, jedna dwudziestka skurczyła jak uderzony butem pająk, druga uciekła od reszty o kilka milimetrów.
Niedbałość, z jaką się ich pozbył, najdobitniej świadczyła o galaktyce, jaka dzieliła go od ciemnowłosego mężczyzny.
Pieniądze były dla niego raczej nieważne. Lub po prostu — nie najważniejsze, jak to z pewnością nieraz myślał o nich brunet.
Roześmiał się, kiedy stali na podjeździe. Noc napierała ciemnością w okna, gdzieś po bokach pozapalane za oknami lampy przyjmowały postać miejskich gwiazd, a Hercules śmiał się krzywo i z wytchnieniem, bo mężczyzna pozbawiony granic moralnych, przyjaciół i ślepego zaufania w cudzą pomoc, pytał go, czy już przestanie się na niego gniewać. — Nie, nie będę — nie będzie już zły, choć nie był chyba ani przez moment — czuł się raczej upokorzony własną niewiedzą, niemożnością wykazania się rozwagą i sprytem, brakiem decyzyjności i trzeźwym rozsądkiem. Denerwowała go raczej sytuacja, nie nieznajomy.
— Czym jest muasaka? — spytał z zagubieniem, choć to wciąż błyszczało na jego zębach rozbawieniem. Było jednak wymuszone; to rozbawienie — niepełne, nieszczere. Silniejsze było zwątpienie i narastający strach — Hercules zamiast wraz z nieznajomym wysunąć się z pojazdu i odblokować im wnętrze siostrzanej rezydencji, pozwolił zniknąć swojej twarzy w debrach dłoni. Bo co, jeśli popełniał ten błąd, przed którym — choć nie wprost — próbowano przestrzegać wszystkie dzieci, bowiem wierzyło się, że dorośli nigdy nie postąpiliby tak lekkomyślnie? Tammy raczej by mu na to nie pozwoliła, Oliver nazwał go niedorzecznie naiwnym, czy jakimś innym wyszukanym, mądrze brzmiącym eufemizmem dla idioty. Narzeczony siostry, Stephen, popadłby w paranoję przeliczania każdego najmniejszego szczegółu ich domu — to ukradł, tego nie ma! krzyczałby z maniakalną paranoją, choć później, jeśli nieznajomy niczego by sobie nie przywłaszczył (a nie istniało na to żadne potwierdzenie, żadna obietnica), odnalazłby to w jakimś zapomnianym kącie rezydencji, albo przypomniał sobie, że kiedyś pożyczył to swojemu przyjacielowi (a może sprzedał lub wyrzucił, sens był taki, że tego nie potrzebował).
W dłoniach ukrywał więc swoją niepewność, długie wahanie przed rzeczywistym wpuszczeniem nieznajomego do majaczącej przed nimi rezydencji, choć w wyobraźni zrobił to już kilka minut temu. Być może odszukałby w sobie w końcu stanowczość, której zwykle mu brakło; odmówiłby mu wkroczenia do domu, do którego sam chwilę wcześniej go zaprosił — ale wtedy mężczyzna powiedział, że ma na imię Hiacynt. I to przesłoniło wszystko wokół.
— Hyacinth. Naprawdę? — umysł na zdartej winylowej płycie, choć zgrabniej i gładziej, począł podszeptywać mu tylko: Hyacinth Hyacinth Hyacinth, jakby musiał powtórzyć ów imię tysiące razy, zważyć jego brzmienie na własnym języku, a potem przełknąć potrzebę wypowiedzenia go w pytaniu po raz kolejny (ale jesteś pewien, że Hyacinth?), by naprawdę w nie uwierzyć.
Zaskoczył go fakt, że to właśnie ten zbiór rzekomo nieistotnych liter okazał się przepustką; do wnętrza domu i szczerego herculesowego uśmiechu. Rozdzielając chłodnym powietrzem kontur drzwi od reszty karoserii, pomyślał, że po raz pierwszy odnosi wrażenie, jakoby w Australii było zimno; bo przecież było, jeśli nie zimno, to zimniej niż wewnątrz samochodu. Zwykle działało to odwrotnie.
Koniuszkami palców próbował powtórzyć koncert odgrywanego za pomocą domofonu kodu; zapobiegliwie osłaniając panel zadaszeniem wnętrza swojej dłoni, co i jemu utrudniało ostatecznie widoczność. Oddech rozprzestrzenił się w jego płucach ulgą, kiedy za drugim razem brama odblokowała się, pozwalając im przekroczyć swój próg. — Zapomniałem zapytać. Nie masz chyba alergii na kocią sierść? — kroki stawiane na gresowych płytkach, stanowiących ostentacyjny drogowskaz do drzwi, którymi należało wkroczyć do środka rezydencji (nieraz łatwo było pomylić je z wiązką jednakowych, strzelistych okien, które przysłonięte roletami, traciły swoją i dosłowną i przeznaczeniową przejrzystość), przytłumione zostały jego przesadnie zaniepokojonym pytaniem (jakby faktycznie odpowiedź twierdząca okazać miałaby się tragedią, a wewnątrz kuchennych szafek Tammy nie dałoby odnaleźć się odpowiednich tabletek na tę przypadłość).
Światło rozlało się po podłogach, musnęło każdą ścianę i połać wysoko zawieszonego sufitu; automatyczne czujniki dotrzymywały im kroku, kiedy już przekręcił klucz w zamku i wprowadził ich do rezydencji, której nie oglądał w całym jej krótkim życiu (bo zaledwie dziesięciu miesięcy) wcale tak często. Kot numer jeden (nigdy nie potrafił rozróżnić ich pośród jednakowego, rdzawego umaszczenia i jasnobłękitnych oczu) przecisnął się między nogami Herculesa i zniknął w dalszej części salonu. — Okej, myślę, że… Myślę, że najrozsądniej byłoby zacząć od prysznica? To znaczy ty, ty powinieneś najpierw się umyć, żeby potem nie zmoczyć opatrunku, no ale może najpierw jednak spojrzelibyśmy na ten twój łokieć, bo w sumie nie jestem pewien, czy… — urwawszy, zastanawiał się nad kilkoma końcówkami: zawierały w sobie niepewność dotyczącą nie tylko tego, czy opatrunek w ogóle będzie wymagany, ale też czy Hercules da radę go założyć, czy jednak nie potrzebują pojechać do szpitala (na przykład, jeśli KOŚĆ wystawałaby ponad skórę) i czy mężczyzna na pewno to przeżyje (Beinfield niekoniecznie znał się na medycynie).