her room was a mess, made of scattered hopes and dreams
- 002.
Reverie miała własną opinię na temat ślubów. Niezaprzeczalną. Akurat w tym przykładzie, nie różniła się od wszystkich otaczających ją rozwódek. Małżeństwo jest przeżytkiem - wprowadza nas w obłęd, sprawia, iż zarzynamy się, by uszczęśliwić wszystkich wokół, niszcząc w tym samych siebie.
Wystarczy jedynie spojrzeć, jak sama skończyła…
Bez męża, dziecka bez wszystkiego o co walczyła przez większość swojego życia. Jednak nie umiała odmówić, gdy Samuel poprosił ją by towarzyszyła mu przy ślubnym kobiercu. Choć reminiscencje przeszłości niczym jak trucizna powolnie wbijały się w kobiecą łepetynę starała się ze wszystkich sił zwalczyć te okrutne dolegliwości. Dla niego, dla innych, ale także dla samej siebie. Wbrew pozorom, Beadsley nie należała (do końca…) do osób charakteryzujących samolubnością, gdy naprawdę tego chciała potrafiła być empatyczna, a nawet odrobinę czuła.
Wystarczyło zaledwie przegonić negatywne myśli i wczuć się w rolę - a to akurat potrafiła, na pstryknięcie palca twarz Verie zaczął zdobić wyuczony przez lata uśmiech. Do takiej taktyki zmusiła ją praca, oraz nieliczne próby jej ojca, który przez lata starał się przekazać najstarszej córce cechy przywódcze. Skorzystała z nich, lecz nie w jego firmie – postanowiła iść własną drogą, ustępując miejsca na czele winiarni młodszej siostrze Donnie.
Pogoda dziś dopisywała, wiosna udowadniała swoją moc; słońce grzało coraz intensywniej, atakując ramiona oraz kark. Z przeciwsłonecznymi okularami zrzuconymi na nosie, w idealnie dopasowanej do kruchego ciała, karmelowej sukience - w zbyt wysokich szpilkach Reverie kierowała się wzdłuż plaży. Pierwsze spostrzeżenie, nie przemyślała tego - ubiorem zdecydowanie się nie wpasowała, nie gdy praktycznie cały dzień ma spędzić po szyję w piasku. - Nie podejmuj od razu decyzji. - rzuciła kątem oka zerkając na trudną do wyczytania minę przyjaciela. - Mają sporo wolnych terminów, myślę że da się ugadać z nimi tak, żeby i wam odpowiadał. - dodała z małej, czarnej torebki wyciągając paczkę papierosów, a z niej jednego którego od razu wsunęła pomiędzy pełne wargi i odpaliła. Dwa wdechy dymu i ciche westchnięcie. - Uważam, że spełni się w roli wyjątkowego miejsca na ślub. Wyobraź sobie po środku wielką białą, bądź różową… - rzucone z lekkim rozbawieniem. - Altanę, na przeciwko równie białe krzesła… - zatrzymała się rękoma próbując ukazać swoje własne wyobrażenie. - Wokół altany czerwone róże… mogą być inne kwiaty, choć ja bym została przy nich… - stwierdziła, biorąc kolejnego macha. - A gdy się ściemni, zapalimy żółte lub kolorowe, jak wolisz… - uśmiechnęła sie, nawet starając się dodać tym uśmiechem Samowi otuchy. - Lampki. - przymrużenie powiek, choć widoczne zadowolenie na buzi. - I zanim coś powiesz, pamiętaj, że mi za to nie płacisz. - zaznaczyła, tym razem z nutką chichotu.