I always figured I'd be the one to die alone
I can't open up to you
Me and my friends are lonely
I don't know what to do
I always figured I'd be the one to die alone
U Prousta wszystko zaczęło się od słynnych magdalenek, a u Hemingwaya sprowadziło do pieczonego kurczaka serwowanego na zimno, ale w przypadku Brighta Starra, i Williama Lowella, sedno całej sprawy zawarło się w piwnej tempurze i teraz, ciągnąc z gwinta hojne hausty Budweisera w oczekiwaniu na mężczyznę, którego nie potrafił jeszcze nazwać "przyjacielem", ale nie byłby w stanie również określić mianem "obcego", szatyn nie był w stanie o tym nie myśleć.
Tamto piwo było oczywiście inne. Kraftowe, z limitowanej edycji, przefiltrowane ze trzy razy aż do uzyskania pięknej, bursztynowej barwy i dorównującego jej urokiem smaku. Kosztowało mniej więcej tyle - Bright mógł się założyć, bo nigdy nie przyszło mu nawet sprawdzić faktycznej ceny trunku - ile zawartość trzech półek zawieszonych nad barem w Rudd's, i pachniało jak milion dolarów - ciężko, jednocześnie gorzko, jak i słodko, w sposób, który rozbudzał wyobraźnię i podniecał uśpiony jeszcze chwilę temu apetyt. Bright pamiętał je dlatego, że, zajmując się cateringiem na jakąś fetę organizowaną przez Lowella przed kilkoma ładnymi miesiącami, spędził przeszło godzinę, w skupieniu rozrabiając je w bezglutenowym cieście, jakie następnie - oblepiające kąski chudego mięsa i chrupiących, biodynamicznych warzyw, maczał w głębokim tłuszczu. I zazwyczaj nie miałby większej przyczyny, aby tamten zawodowy obowiązek zachowywać w pamięci dłużej niż jakikolwiek inny, gdyby nie fakt, że owa impreza przyniosła mu...
No, właśnie. Kogo?
Starr nigdy nie twierdził, że ma jakiś większy talent do spraw oralnych oratorskich. Umiał (co w kręgach, w których obracał się na co dzień w Sapphire River wcale nie musiało być takie oczywiste) i lubił czytać, ale bynajmniej nie był wirtuozem słowa, a pisał co najwyżej restauracyjne zamówienia, i nigdy nieopublikowane nigdzie szkice menu do restauracji, którą otworzyć mógł sobie chyba tylko w marzeniach. To jednak, jaką trudność przysparzało mu dokładne nazwanie łączącej go z Williamem relacji, naprawdę przekraczało już wszelkie możliwe limity niedorzeczności.
Nie pasowali do siebie na tak wielu różnych płaszczyznach, że ich znajomość naprawdę nie miała większego prawa się udać, a jednak jakimś cudem w kontakcie pozostawali dłużej, niż Starr mógłby kiedykolwiek przypuszczać. Sam nie wiedział, jak to się stało; który z nich, po tamtej pierwszej okazji, gdy zamienili ze sobą parę kurtuazyjnych zdań i wymienili wizytówki (ta Lowella była gładka i czyściutka, wydrukowana na stylowym, połyskliwym papierze; druga, należąca do kucharza, nosiła na sobie żałosne ślady przetrzymywania w kieszeni fartucha, i kilka piegów z jakiegoś sosu, wsiąkających w gramaturę tekturki), odezwał się pierwszy, jak to się stało, że Bright zdążył do tej pory obskoczyć więcej niż jeden z eventów bruneta, i, wreszcie, który zasugerował, że mogliby umówić się na piwo, ot tak, jak zupełnie normalni ludzie. Jakby obydwaj ulegli jakiejś chwilowej amnezji, ignorując fakt, że pochodzą z dwóch kompletnie odmiennych od siebie światów (jeden pachniał gotówką i Tomem Fordem we flakonach za trzysta dolarów, drugi - tanim tłuszczem, szarym mydłem i wieczną obawą, czy pieniędzy starczy do końca miesiąca).
Jedyny pozytyw, na którym Bright potrafił się teraz skupić - zamiast wyrzucać sobie, że chyba upadł na głowę, próbując się bratać z kimś pokroju trzydziestosześciolatka - zawierał się w tym, że przynajmniej był na własnym terenie. Jeszcze tego brakowało, aby fatygował się w onieśmielające, wybłyszczane przywilejem rejony zaludniane przez towarzystwo ze sfer, w których Lowell się wychował, a z jakimi sam Starr obcował co najwyżej serwując jedzenie na dokładnie wytartych z tłuszczu i mąki talerzach. Siedział przy barze, który - z długim, odrapanym, i lepkim od tanich alkoholi, bukowym kontuarem, kolekcją krzeseł z piętnastu różnych kompletów i zbyt ciepłym piwem serwowanym w zbyt małych kuflach - znał równie dobrze co własną kieszeń, i zdecydowanie lepiej niż zastępcę burmistrza. Który się spóźniał -
- już całe pięć minut.
Myślał już, że za chwilę wstanie i wyjdzie, i obydwaj będą mogli zakończyć sprawę, nim ta na dobre się rozpocznie. I może nawet odpychał się już od krawędzi baru, gdy na wąskim, zadymionym horyzoncie zamajaczyła mu rosła, choć szczupła sylwetka bruneta. Jedno było pewne -
(Bright uniósł rękę, zamachał, spróbował się uśmiechnąć).
- Will! Tutaj!
- William Lowell pasował tu mniej więcej tak, jak misternie malowany, równiutko cięty puzzel pasuje do topornych kształtek w układankach dla mało bystrych dzieci.
William Lowell