Elijah Cooper miał gadane. Był wyszczekany - co też nie raz słyszał, od ojca, od nauczycieli, od szeroko pojętych d o r o s ł y c h, wszak nie w ramach komplementu, wręcz przeciwnie - jako nieco obelżywe stwierdzenie faktu i przywołanie do porządku, a zarazem przypomnienie, by się
zachowywał. Miał w gębie, nie w pięści, chociaż i tak
zaczynał - zwykłą rozmowę, chociażby jak to nieporadne przyznanie się do
winy własnych upodobań przed laty, tłumacząc się z tej niezręcznej przyłapanki na rodeo.
Zaczynał też potyczkę słowną, zaczepkę czy przytyk, wymierzony w jakiś mniej lub bardziej czuły punkt. Pod adresem szkolnego byczka lub jakiegoś przypadkowego, barowego awanturnika. Słowa rzucał na wiatr, beztrosko wręcz, mówiąc często zbyt wiele, zbyt pochopnie, pod wpływem impulsu, co nie raz skutkowało wykwitem purpury pod okiem lub wymalowaniem warg czerwienią krwi, sączącej się z nosa. Prowokował, szczycąc się nie raz tymi swoimi pyskówkami i wykrzywiając usta w uśmiechu, który wręcz prosił się o zmazanie z jego twarzy celnie wymierzonym policzkiem, bądź pięścią. Może czasem Al go powstrzymał; jakimś zaciśnięciem palców na przegubie, karcącym spojrzeniem czy słowem, wymamrotanym pod nosem, które wydawało się zaraz tonąć w kuflu piwa.
Uzupełniali się. Tak różni, a zarazem wszystkie te
za bardzo u jednego, idealnie wpasowywało się w te
niewystarczająco drugiego. Może fakt, że mały Eli przyczepił się lata temu do starszego kolegi, trochę jak rzep do psiego ogona, a trochę jak sam pies - bezpański, szukający kogoś, kto regularnie wystawiałby miskę z ochłapem obiadu na ganek - może to wcale nie był przypadek, a jakieś przeznaczenie, coś, co musiało się wydarzyć. Czy w takim razie to wszystko, czego dorosły już Elijah był sprawcą również
musiało dotknąć Hawkinsów, którzy zdawali się pokutować za tę pomoc, daną chłopakowi. Teraz, z bezpańskiego szczeniaka stał się jak ten podwórkowy pies, niekoniecznie poprawnie wychowany, którego nikt już za bardzo nie chciał, a zarazem nikt nie miał serca go porzucić, wywieźć w las, lub uśpić. Tkwił na farmie, tkwił w życiu Hawkinsów, nie potrafiąc odejść, jakby trzymany jakimś wyimaginowanym łańcuchem. Z każdym kolejnym tygodniem naciągał ich współczucie na swoje smutne, szczenięce oczy i upychał kolejne przewinienia jak trupy w szafie.
Teraz jednak mieli prawdziwego trupa. Takiego z mięsa, krwi i kości, znalezionego przy drodze przez jednego z sąsiadów. Takiego, obok którego każdy przechodził obojętnie, zakładając, że znów leży pijany. Świeżego trupa, bo zaledwie tydzień od całego zamieszania ze znalezieniem zwłok i pogrzebem. Trupa Davida Coopera, na którego śmierć nikt tak bardzo nie czekał, jak jego własny syn. Już będąc dzieckiem, wyobrażał sobie jak w końcu
dorośnie i odpłaci mu się za tę całą krzywdę, wyrządzoną bezpodstawnie. Nie dorósł jednak nigdy, a i z wiekiem zaczął się obawiać, że jeśli dostanie tego moczymordę w swoje ręce, to już się nie zatrzyma. Dokona tego, czego jego ojciec nie zrobił, nie dokończył i odpłaci mu się raz, a porządnie - zostając ojcobójcą. Kiedyś byłby w stanie to zrobić. Teraz? Zapewne kilka kontr, rzucanych na oślep od pijanego sześćdziesięciolatka skończyłoby się nokautem. Nie mógł pozwolić sobie na zbyt wiele, z organizmem zatrutym wszelkimi używkami i skutecznie niedożywianym. Kokaina hamowała apetyt, a poranny zjazd bardzo sprawnie czyścił żołądek z tych wmuszanych w siebie kilku kęsów lunchu i jakiejś żałosnej kolacji, bo z tego rodzinnego, Hawkinsowego posiłku, kończącego dzień pracy, z suto zastawionym stołem i modlitwą, odmawianą przez Marcusa - uciekał, kiedy tylko mógł. Z poczucia winy, bo przecież miejsce przy stole już mu się nie należało, a częściowo też z braku apetytu.
Nie pojawił się na pogrzebie starego Coopera, dowiadując się uprzednio o wszystkim od Marcusa. Informacja przekazana z jakimś cieniem żalu, tym charakterystycznym pociągnięciem nosa i poklepaniem dłonią po ramieniu z wystającym obojczykiem. Nieporadny wyraz troski, skontrowany parsknięciem - z niedowierzania - urwanym w połowie i pyskówką, wypowiedzianą pod wpływem tych wszystkich niezrozumiałych dla niego samego emocji.
Why the fuck would I want to see his funeral? This man tried to kill me.
- I just thought you should know.
Jakieś przeprosiny, wyburczane pod nosem przed opuszczeniem gabinetu i odpaleniem papierosa na zewnątrz. Odrzucona propozycja dnia wolnego, gdyby jednak zmienił zdanie. Na pogrzebie się nie pojawił, niezbyt skory do oglądania tej całej szopki i malowania tego przemocowego pijaka jako kochanego ojca i męża, jakby nikt nic nie wiedział. Jakby te kłamstwa, wypowiadane przez zebranych na uroczystości miałyby w jakikolwiek sposób zmienić przeszłość i zaleczyć te rany, które pozostały na sercu i psychice Elijah. Poszedł jednak na cmentarz. W jakimś naiwnym poszukiwaniu ukojenia, którego tam nie znalazł. Znalazł tam za to tanie, plastikowe wiązanki z tym generycznymi hasłami na
ostatnie pożegnanie albo tym, które wyrażało żal rodziny, pierdolonemu
ojcu i mężu. Jakby ktokolwiek o to młodego Coopera pytał.
Bywał przy tym grobie - usypanej ziemi z tabliczką z nazwiskiem i datami, z tymi sztucznymi kwiatami, tak jak i sztuczną żałobą. Za każdym razem łudził się, że patrzenie na tę mogiłę jakoś mu
pomoże, ukoi te niezaleczone rany i pozwoli mu się uwolnić chociaż od części własnej przeszłości. Nie pomagało. Nic nie dało też zerwanie tej syntetycznej wstęgi o żalu rodziny. A tym bardziej nie pomógł mu widok własnej matki, składającej tam kwiaty.
Miał wybór. Mógł zagłuszyć to poczucie obrzydzenia do własnej rodziny, wyprzec obraz Amelii, pochylającej się nad grobem z cholerną różą. Jej oczy, które go rozpoznały, oberwującego całą tę farsę z końca cmentarnej alejki. I tę żałosną próbę szukania wybaczenia, jakby nagle sobie o nim przypomniała, po piętnastu latach. Mógł jechać do Shadow, zakręcić się w towarzystwie, które bezpardonowo ciągnęło kokainę z blatów klubowych stolików. Mógł wpaść, utonąć w swoim słodkim zapomnieniu, jak to miał w zwyczaju ostatnimi czasy. Mógł też podjechać do najbliższego monopolowego, wygrzebać kilka pogniecionych banknotów z kieszeni i kupić małą, dwustumililitrową butelkę taniego bourbonu Jim Beam. A potem wrócić na farmę, jak ten zbity pies.
Nie chciał być sam.
Paradoskalnie nie chciał też towarzystwa, ale farma była przecież tym
bezpiecznym miejscem, bez względu na okoliczności. To tutaj przecież uciekał, i tutaj znalazł schronienie, którego tego wieczoru wyjątkowo potrzebował. Usadził się na krześle, permanentnie ulokowanym na werandzie, rzucił prawie-pustą paczkę papierosów na metalowy, nieco podrdzewiały blat ogrodowego stolika, a butelkę otworzył, pociągając z niej łyka bez większych ceremoniałów. Palił, odgadzając pety w popielniczce, wśród tych innych niedopałków, które przypominały już cmentarną chryzantemę. I pił. Do stanu błogiego upojenia, aż był mu wszystko jedno. Do opróżnienia butelki. A co dalej? Zostało mu jeszcze kilka łyków, kiedy Al pojawił się - jakby znikąd - z dostawą alkoholu i papierosów. Nie powiedział nic, acz kącik ust drgnął mu ku górze w nieporadnym uśmiechu. Obserwował go, kiedy starszy usiadł okrakiem na krześle, jakby to oparcie miało pełnić rolę ukrytej tarczy przez zbytecznym zbliżeniem do tego
zdrajcy. Uniósł brew, słysząc o jego doborze towarzystwa.
—
What, Miloud was busy? — prychnął i odruchowo wręcz powędrował wzrokiem w stronę stajni, i tego maleńkiego okienka, obejmowanego przez spad dachu.
Miloud, bo już nie
Lou, bez tej nuty czułości w głosie, w której zapisane było wspomnienie każdej z tych nocy, kiedy zostawiał to imię ciężkim, ciepłym oddechem na skórze chłopaka. Te noce już nie miały prawa bytu, skończyły się. Tak jak ten pokój nad stajnią nie był już jego, tak jak i Ralph, w jakiejś dziwnej zmianie nastroju spoufalał się teraz z chłopakiem. Zanim odpowiedział na pytanie o samopoczucie, którego tak szczerze nienawidził, dopił pozostałość słodkawego, palącego gardło alkoholu i odstawił pustą butelkę na stolik z metalicznym brzęknięciem. Jak miał się czuć? Całe życie wydawało mu się, że wraz z informacją i śmierci jego ojca poczuje spokój i ulgę. Zamiast tego miał poczucie niesprawiedliwości i głeboko skrywany gniew. I mętlik w głowie, nie tylko od alkoholu. Pokręcił głową i dopiero wtedy spojrzał w te zielono-miedziane oczy, w których,
cholera, mógłby utonąć. Zupełnie jak w białym morzu kokainy.
—
Shit. Thought you can tell. — parsknął bez humoru, ale zreflektował się po chwili. Bronił się pyskówkami, jak zawsze zresztą, nie pozwalając sobie na chwilę słabości. Za bycie mięczakiem dostawało się przecież w pysk. Jak zranione zwierzę, które prędzej odgryzie palec, niż da sobie opatrzyć ranę. Tyle, że nie chciał, by Ralph go zostawiał. Bo przecież
nie chciał być sam. —
…I saw my mother today. By his grave. — sięgnął po tą przyniesioną, wymiętą paczkę papierosów i poczęstował się jednym, kolejnym już tego wieczoru i zignorował zaproszenie do środka. Tutaj było mu dobrze, na tej werandzie, na której przesiadywał godzinami, byle tylko nie wracać do domu. Na której przyznał się Alowi do swojego zainteresowania chłopakami. Na tej, gdzie będąc ledwie-dorosłymi wypalali papierosy, gdzie latem wystawiali przepocone kowbojki po odpowiednio głośnych narzekaniach Mattie. Obydwie pary z inicjałami tego drugiego, wydrapane w geście przynależności, która miała być
na zawsze. Cooperowi mogło wydawać się, że jego serce nadal należało do Hawkinsa, nie wziął jednak jak dotąd pod uwagę faktu, że przecież zaprzedał go dla prochów. Może tak naprawdę należał do swojego własnego uzależnienia.
Zmrużył oczy, zeszklone od alkoholu, a może i od przytłaczających go emocji, które nieskutecznie zagłuszał alkoholem.
—
How do you feel, tho? Now the fucker’s dead. — przyglądał mu się i szukał; jakiegoś gestu, drgnięcia warg, jakiegokolwiek znaku, że Ala to jeszcze obchodziło, że Eli był dla niego jeszcze na tyle ważny, by śmierć jego oprawcy wywołała jakiekolwiek emocje. Bo przecież o wszystkim dowiedział się od Marcusa, z Alem wycofanym z tematu, na bezpiecznej odległości chroniącego się przed rykoszetem wspomnień. —
I thought I’d get relief. Or. i dunno, closure? Nothing like this happened. It’s fucked. — burknął jeszcze pod nosem, bo przecież jak zawsze, po alkoholu mówił znacznie więcej, niż by chciał.
Ralph Hawkins