szacunek ludzi ulicy
Tak czy inaczej, Duży Johnny się spóźniał i to porządnie. Późnowiosenne temperatury urastały powoli do rangi upałów - ostawały się na skórze kropelkami potu, przetaczały się przez płuca falami duszności i czyniły każdą formę fizycznego wysiłku znaczną dolegliwością. W kontraście do tego, chłodniejsze nieco wieczory wydawały się wytchnieniem, a mimo to, kiedy kręcił się tak wokół punktu, w którym się umówili, pomiędzy ciasnymi uliczkami Sapphire River, zadręczając się myślą, że zostawił Mishę zupełnie samego w domu, bo Mara wybyła do jakiejś koleżanki, a Joel chyba jeszcze nie wrócił z treningu, czuł jak powraca do niego duchota minionego popołudnia. Albo to tylko lęk. To też było całkiem prawdopodobne.
Z roztargnienia, które naszło go, kiedy wypalał kolejnego papierosa (z rodzaju tych najtańszych, skleconych z parszywego tytoniu, absolutnie obrzydliwych i to tak obrzydliwych, że pomimo faktu, że palił je regularnie, czasem nachodziły go przez nie mdłości, zwłaszcza kiedy palił kilka pod rząd i zwłaszcza, kiedy był poddenerwowany), wyrwał go odgłos przewracanego śmietnika w zaułku kilkadziesiąt metrów dalej. Przez moment, w stanie czujności, po prostu spoglądał w tamtą stronę, żeby w końcu wzruszyć ramionami do siebie samego. Równie dobrze to mógł być jakiś zbłąkany kocur, z rodzaju tych, które jego siostra wiecznie dokarmiała, a on darł na nią mordę, że nie stać ich na żywienie jakichś jebanych przybłęd. Zaraz jednak do jego uszu dotarł kolejny huk i postanowił podnieść się z krawężnika, na którym wcześniej przycupnął, żeby dopalić papierosa. Ruszył powoli w tamtą stronę, bo do odgłosów ewidentnego harmideru dołączyły się też ludzkie jęki, wyzwiska i przekleństwa. Albo ktoś się właśnie ruchał, albo...
Wyjrzał szybko zza winkla, nie chcąc jeszcze w pełni ujawniać swojej obecności i przed jego oczami wykwitła scena walki.
- Noż ja pierdolę... - mruknął pod nosem, instynktownie zaciskając palce na pistolecie, który nabył niedawno z szemranego źródła, kiedy jego zaburzenia lękowe nasiliły się na tyle, że obawiał się od czasu do czasu opuszczać domu bez uzbrojenia. Nie, żeby kiedykolwiek go użył. Nie, żeby miał jakiekolwiek pojęcie o tym, jak się strzela. I nie, żeby miał zamiar kiedykolwiek faktycznie strzelić - to miał być bardziej straszak. Odrzucił niedopalonego peta na ziemię, dobił butem, zrzucił siatkę obok niedopałka i - odliczywszy w myślach do trzech - wyłonił się wreszcie na widok tych dwóch typów uskuteczniających mordobicie: czy też raczej jednego, który siedział na drugim okrakiem i widocznie masakrował drugiego. Wymierzał w niego pistolet i udało mu się spiąć na tyle, że ręka nawet mu się nie trzęsła.
- Zostaw go - zażądał, starając się brzmieć przekonująco. Trudno wyjaśnić, skąd brała się u niego podobna potrzeba interwencji. Czy to była zwykła pogoń za adrenaliną? Bardzo możliwe.
Gabriel Delgado