forgive me, hera
I cannot stay. He cut out my tongue, there is nothing to say.
{ ♬ ♬ ♬ }
Cząsteczki kurzu wirowały w blasku ostatnich promieni wiosennego słońca. Zamaszysty ruch miotły wzbił w powietrze kolejną falę, która rozniosła się po pomieszczeniu wzburzona obecnością nieproszonego gościa.
Grymas cichej irytacji przeszył wargi. Być może drażnił ją brud, a być może zalęgła w sercu świadomość niemal irracjonalnego poczucia winy.
Jak mogła doprowadzić dom do tego stanu?
Babcia przeprowadzała gruntowne porządki co sobotę, a co dzień ścierała kurze z widocznych powierzchni, zamiatała (odkurzała tylko w soboty, bo warkot odkurzacza wprowadzał zbyt wiele zamieszania), zmywała podłogi. Raz w roku wraz z dziadkiem bielili ściany, a firanki prała raz w miesiącu. Oboje lubili porządek i nawet kilka lat po ich śmierci dało się to odczuć w sposobie organizacji przestrzeni. Mary Elizabeth nie miała serca, by zmienić tu cokolwiek. Ramki ze zdjęciami, figurki, wazony i wszelkiego rodzaju pierdoły pozostały w tym samym miejscu, w którym ułożyła je pani Sawyer.
Dziś jednak na dębowym blacie kuchennego stołu prezentowała się pokaźna wystawka aluminiowych puszek, kilka petów zagaszonych w prowizorycznej popielniczce (a raczej na kolanach porcelanowego aniołka), lufka z czymś, czego Mary Elizabeth nie potrafiła zidentyfikować, kilka brązowo żółtych plam na obrusie.
Drobne kawałeczki szkła rozniosły się po podłodze — od drzwi wejściowych po ich kałuże w jadalni połączonej z salonem,
Powinna się tego spodziewać.
W końcu opuszczony przed laty dom mógł wydawać się atrakcyjnym miejscem dla dzikich lokatorów. Zbyt uroczy i jeszcze zbyt zadbany, aby uchodzić za nawiedzony, zeszłej nocy musiał paść ofiarą okolicznych dzieciaków, które urządziły sobie tutaj imprezę.
Prawdopodobnie nie zdawałaby sobie sprawy z całego zajścia, gdyby nie telefon od sąsiadki.
Marybeth, twoi dziadkowie by się za ciebie wstydzili!
Pod skórą czuła, że tkwiło w tym ziarno prawdy.. Odkąd zmarła jej babcia, nie wracała tu zbyt często. Zbyt wiele kryło się tu wspomnień. Tych dobrych — tak bardzo jej strasznych, bo już utraconych. I tych złych, do których nie lubiła wracać. Być może rzeczywiście jej dziadkowie wstydziliby się tego, że stała się tchórzem. Że pozwalała na to, aby dorobek ich życia stał ugorem. Bez nich jednak zalęgła się w nim pustka. Tak bardzo dominująca, że ilekroć przekraczała próg rodzinnego domu, pochłaniała ją.
Cisza wypełniała przestrzeń późnego popołudnia, które powoli przechodziło już w noc. Blask żółtej jarzeniówki rozgonił cienie, a Mary Elizabeth zupełnie nieświadomie zerknęła w stronę okna wychodzącego na wschód, gdzie na horyzoncie majaczyły się mury domu Hayworthów. Zrobiła to jakby bezwarunkowo, bo przecież kiedyś robiła to niezliczoną ilość razy. Zrobiła to teraz i zaledwie godzinę wcześnie, gdy przy akompaniamencie chrzęszczących pod kołami kamieni, odstawiła rower i zerknęła w kierunku okna Amosa.
Ciszę przeszył dźwięk kroków stawianych na werandzie, brzmienie szkła brzęczącego pod butami. Drobne dłonie zacisnęły się na kiju miotły w krótkim przypływie paniki, którą rozproszył cień znajomej sylwetki malującej się za płachtą firanki, która wciąż wisiała w rozbitym oknie drzwi wejściowych.
Przez chwilę walczyła z gwałtowną potrzebą wycofania się w głąb domu. Ucieczki. Zamiast tego jednak usta wygięły się w uśmiechu — jednym z gamy tych ciężkich, nie do końca szczerych. Dobrych min do złej gry.
— Ostrożnie, uważaj na szkło — krzyknęła z drugiej strony korytarza, wychodząc mu na powitanie. Odstawiła miotłę, chowając dłonie do kieszeni wytartych dżinsów — nie wiedziała, co z nimi począć Zrobiła jedynie kilka kroków przed siebie, by ostatecznie oprzeć się ramieniem futrynę drzwi. Spojrzenie przemknęło po jego twarzy, przelotnie. Starannie omijając oczy, nie skupiając się na rysach twarzy. Jakby bardziej chciała patrzeć p r z e z niego, niźli n a niego.
Mimo upływu lat wciąż nie potrafiła wykrzesać z siebie swobody. Takiej jakby faktycznie byli starymi, dobrymi znajomymi, których łączyła wspólna historia — zbiór intensywnych chwil, które mimo wszystko poszarzały pod naporem czasu. Mogła jedynie udawać, że tak było, bo wtedy czyniła to prawdą. Wystarczyło w nią jedynie uwierzyć.