: 21 lut 2024, 23:55
U Klausa zawsze dominowała fizyczność - absolutnie nie z jego własnej woli. Zwyczajnie w jego życiu musiało poukładać się tak, że zdawała się otaczać go z każdej strony, wyciągać po niego swoje lepkie macki, zwracać na siebie uwagę i wtłaczać do mózgu, że była czymś o przeważającej wszystko wartości. Spuszczała się z sufitu, ostawała na obitych skórą, klubowych stołkach i krzesłach, i kanapach, przyciskała się do jego skóry i wsuwała pod ubrania, przypominając nieustannie o tym, że jest wszechobecna. Wiele razy słyszał, że jest śliczny (nigdy przystojny, zawsze tylko śliczny) i ten komplement, okraszony niejednokrotnie całkiem ironizującym uśmiechem, wypierał swoją mnogością wszystkie inne, dotyczące pozostałych obszarów jego osoby.
Nic dziwnego, że nauczył się dość szybko oceniania nie tylko samego siebie, ale także otaczających go ludzi przez pryzmat powierzchowności i chociaż czasem przyłapywał się na tym zgorszony, a potem próbował z tego tropu zawrócić, było to coś zakorzenionego w nim do tego stopnia, że przeważało na jego myślach i zachowaniu, dopóki świadomie nie zdecydował się postawić oporu. A stawianie oporu było przecież męczące. Wiedział, że los obdarzył go duszą romantyka, elastyczną i giętką, która pod naporem wpojonych nauk uginała się jak guma, a potem cierpiała z działania przeciw swojej naturze. Wiedział także, że głęboko w środku marzył o licznych ideałach, które wychylały się daleko poza to, co cechowało się fizyczną urokliwością, ale miał wrażenie, że świat pozostawał na te jego rozterki zupełnie nieczuły. Świat był cielesny, wyciągał ręce po mięso. Świata nie interesowała dusza.
A przynajmniej nie tego świata, w którym żył on.
Teraz, obnażając się przed nieznajomym sobie chłopakiem w sposób zgoła nie fizyczny, wyobrażał sobie, że ten dzień był tylko pocztówką z wakacji. Kartką z pamiętnika, którą można było wyrwać. Magnesem na lodówce, który można było wyrzucić. Łzawym listem pisanym poetyckim piórem, po to tylko, żeby na końcu upchnąć go głęboko na dnie szuflady. Łatwiej mu przychodziło odrealnianie tego momentu i tego wyznania, które wymsknęło mu się spomiędzy warg w sposób tak prosty i przepełniony smutną samoświadomością, że to bolało niemal fizycznie niż dopuszczenie do siebie prawdziwości tego grudniowego popołudnia, które spędzał nieproszony dopalając papierosy na cudzym trawniku.
Nie wiedział nawet, jakim cudem odważył się wypowiedzieć to na głos - że nikt go nigdy nie kochał. Już po kilku sekundach stracił wiarę w to, że to wydarzyło się naprawdę, nurzając się w ułudzie, że może wykwitło tylko w jego myśli i nie narażał się właśnie na całą masę niewybrednych komentarzy albo politowania, którego nie chciał. Chciał tylko miłości - tylko albo aż, a fakt, że tak uparcie nie potrafił wciąż posklejać swojego serca po Maurice’u, choć próbował rzucać się nieustannie w wir bieżących uczuć, tylko dodatkowo go przygnębiał. Nie miał pojęcia czy ludzie zwyczajnie nie widzieli od razu gołym okiem, jak bardzo był już poharatany - nie tylko na udach - i po prostu nie dochodzili do wniosku, że nie warto było marnować swojego czasu na coś tak zniszczonego i ograbionego.
Słuchał jego słów z mieszaniną żalu i zazdrości, której starał się uparcie nie dopuszczać zbyt blisko serca.
- Obrazy mamy nie przytulą mnie w nocy - odpowiedział po prostu odrobinę gorzko, sprowadzając poniekąd tę jego radę do czystego absurdu. Oczywiście, wiedział, że to nie o to chłopakowi chodziło - domyślał się, że mówił o miłości do pasji, miłości do pamięci, miłości do tych momentów, które zapisały się w jego sercu lekkim piórem i powracały do niego wielokrotnie. Tylko, że taka forma miłości zdążyła go już zmęczyć. Wisiała mu nad karkiem, zabijała przerostem ambicji, dyszała nad uchem. Szukał uwolnienia od niej w rzeczach doczesnych, ale te zdawały się trwać w zmowie przeciwko niemu, zsyłając tylko kolejne nieszczęścia jak egipskie plagi. - Miałem już taką miłość - dodał po chwili, ale zaraz skrzywił się, orientując się, że to chyba nie brzmiało do końca poprawnie po angielsku. - To znaczy: byłem tak zakochany. I kochałem tylko ja. Ale wolę coś takiego niż nic. Nie jest ci pusto? - zapytał znowu, zupełnie jakby rozpaczliwie potrzebował zapewnienia, że nie był jedyną osobą na świecie, tak desperacko złaknioną głębszego uczucia.
Alfie Buxton
Nic dziwnego, że nauczył się dość szybko oceniania nie tylko samego siebie, ale także otaczających go ludzi przez pryzmat powierzchowności i chociaż czasem przyłapywał się na tym zgorszony, a potem próbował z tego tropu zawrócić, było to coś zakorzenionego w nim do tego stopnia, że przeważało na jego myślach i zachowaniu, dopóki świadomie nie zdecydował się postawić oporu. A stawianie oporu było przecież męczące. Wiedział, że los obdarzył go duszą romantyka, elastyczną i giętką, która pod naporem wpojonych nauk uginała się jak guma, a potem cierpiała z działania przeciw swojej naturze. Wiedział także, że głęboko w środku marzył o licznych ideałach, które wychylały się daleko poza to, co cechowało się fizyczną urokliwością, ale miał wrażenie, że świat pozostawał na te jego rozterki zupełnie nieczuły. Świat był cielesny, wyciągał ręce po mięso. Świata nie interesowała dusza.
A przynajmniej nie tego świata, w którym żył on.
Teraz, obnażając się przed nieznajomym sobie chłopakiem w sposób zgoła nie fizyczny, wyobrażał sobie, że ten dzień był tylko pocztówką z wakacji. Kartką z pamiętnika, którą można było wyrwać. Magnesem na lodówce, który można było wyrzucić. Łzawym listem pisanym poetyckim piórem, po to tylko, żeby na końcu upchnąć go głęboko na dnie szuflady. Łatwiej mu przychodziło odrealnianie tego momentu i tego wyznania, które wymsknęło mu się spomiędzy warg w sposób tak prosty i przepełniony smutną samoświadomością, że to bolało niemal fizycznie niż dopuszczenie do siebie prawdziwości tego grudniowego popołudnia, które spędzał nieproszony dopalając papierosy na cudzym trawniku.
Nie wiedział nawet, jakim cudem odważył się wypowiedzieć to na głos - że nikt go nigdy nie kochał. Już po kilku sekundach stracił wiarę w to, że to wydarzyło się naprawdę, nurzając się w ułudzie, że może wykwitło tylko w jego myśli i nie narażał się właśnie na całą masę niewybrednych komentarzy albo politowania, którego nie chciał. Chciał tylko miłości - tylko albo aż, a fakt, że tak uparcie nie potrafił wciąż posklejać swojego serca po Maurice’u, choć próbował rzucać się nieustannie w wir bieżących uczuć, tylko dodatkowo go przygnębiał. Nie miał pojęcia czy ludzie zwyczajnie nie widzieli od razu gołym okiem, jak bardzo był już poharatany - nie tylko na udach - i po prostu nie dochodzili do wniosku, że nie warto było marnować swojego czasu na coś tak zniszczonego i ograbionego.
Słuchał jego słów z mieszaniną żalu i zazdrości, której starał się uparcie nie dopuszczać zbyt blisko serca.
- Obrazy mamy nie przytulą mnie w nocy - odpowiedział po prostu odrobinę gorzko, sprowadzając poniekąd tę jego radę do czystego absurdu. Oczywiście, wiedział, że to nie o to chłopakowi chodziło - domyślał się, że mówił o miłości do pasji, miłości do pamięci, miłości do tych momentów, które zapisały się w jego sercu lekkim piórem i powracały do niego wielokrotnie. Tylko, że taka forma miłości zdążyła go już zmęczyć. Wisiała mu nad karkiem, zabijała przerostem ambicji, dyszała nad uchem. Szukał uwolnienia od niej w rzeczach doczesnych, ale te zdawały się trwać w zmowie przeciwko niemu, zsyłając tylko kolejne nieszczęścia jak egipskie plagi. - Miałem już taką miłość - dodał po chwili, ale zaraz skrzywił się, orientując się, że to chyba nie brzmiało do końca poprawnie po angielsku. - To znaczy: byłem tak zakochany. I kochałem tylko ja. Ale wolę coś takiego niż nic. Nie jest ci pusto? - zapytał znowu, zupełnie jakby rozpaczliwie potrzebował zapewnienia, że nie był jedyną osobą na świecie, tak desperacko złaknioną głębszego uczucia.
Alfie Buxton