: 04 gru 2023, 14:50
Klaus Amadeus Werner, który nie tracił zupełnie wiary w ludzi, niezależnie od tego, jak wiele razy go zawiedli, nie musiał wymyślać sobie przyjaciół, a jedynie ukochanych. Czasem kolorował swoimi własnymi marzeniami rysy znajomych twarzy i wyobrażał sobie, że kiedyś mogliby wzajemnie do siebie przynależeć. Od momentu bolesnego pożegnania z Mauricem, te zabiegi wydawały mu się jeszcze bardziej fantazyjne niż wcześniej - coraz mniej zawierzał ich potencjalnej realności, coraz bardziej uważał je za dziecinne marzenia, bo przecież dowiedział się, w sposób bezpośredni i niepozostawiający żadnych wątpliwości, że zwyczajnie nie dało się go kochać. Nie pozostawało mu więc wiele więcej niż tylko smętne paplanie się we własnych wyobrażeniach, pieszczotliwe przyzywanie najmilszych snów i modlenie się, aby trzymały się jego jaźni jak najdłużej.
Najczęściej projektował marzenia na te wszystkie osoby, z którymi był na jedną noc; wymyślał scenariusze, płodne i czułe, które rozszerzały kontekst sytuacyjny tego, co razem robili: ich ustami zapraszał siebie samego na długie, wieczorne spacery po mieście, ze splecionymi dłońmi, ich palcami mierzwił własne włosy w pełnym troski i wdzięczności geście, ich ramionami oplatywał się mocno i znikał w bezpiecznym uścisku, który sprawiał, że wszystko to, co na zewnątrz nie było ani trochę istotne ani groźne. Do cna przekonany, że to najwięcej, na ile kiedykolwiek będzie go stać, że to najbliżej miłości, jak będzie dane mu się znaleźć, traktował te iluzje z istnym namaszczeniem, oddając im się całkowicie, jakby były wszystkim, co miał.
To samo robił, niemal automatycznie, z nieznajomym chłopakiem, który leżał teraz u jego boku na tym równo przyciętym trawniku. Choć nie znał nawet jego imienia, wyobrażał sobie, że wie o nim wszystko: że leżeli tutaj każdego dnia australijskiego lata, oglądali niebo, trzymali się za ręce, że witali się zawsze delikatnymi pocałunkami, składanymi na policzkach i przytulali, zasypiając razem w swoich ramionach. Te intymne wizje z pewnością były czymś nie na miejscu, ale Klaus pozwalał im kolonizować swój umysł, przeżywając same wyobrażenia o tym, jak ta sytuacja mogłaby wyglądać w innym świecie, w sposób tak namiętny, jakby rozgrywały się na jawie. To było wstydliwe, oczywiście. Wstydliwe i zwyczajnie nie przystawało, ale przecież dopóki otulało jedynie jego wnętrze, dopóki żywiło się myślami i czuwało zamknięte w wernerowym umyśle, zawsze mógł się tego wyprzeć.
Ale jeszcze nie chciał. Teraz wciąż łowił iskierki ekscytacji i radości, które wywoływała w nim sielskość tego obrazka, teraz rozmyślał o tym, jak to ten nieznajomy chłopak został mu rzucony w ramach chwilowego pocieszenia, więc Klaus teraz mógł natrzeć na niego swoim rozumem i rozebrać, delikatnie i zupełnie niewinnie, z tej obcości. Tak mu się wydawało, kiedy oddawał się całkowicie tej błogości, która owiała go zupełnie nagle ciepłem letniego popołudnia, ale jak każda ułuda, ta także musiała dobiec wreszcie końca - gwałtownie, może nawet z hukiem, kiedy chłopak poderwał się z ziemi jak oparzony, usłyszawszy jego propozycję. Klaus ani drgnął - leżał wciąż na tej trawie, wpatrując się w niego wielkimi, szczenięcymi oczami i uśmiechając łagodnie, zupełnie tak, jakby przed chwilą jego sen o relacji, która nie miała prawa się wydarzyć, nie runął wcale w gruzach.
- Dlaczego tak się boisz? - spytał po prostu, układając sobie dłonie na brzuchu. - Co to za różnica: czy będę znał twoje imię? - dodał jeszcze gładko, bo faktycznie nie widział w tym sensu - ale może to tylko dla tego, że poznanie imienia tego młodzieńca wykrzywiłoby tę wizję, w której jego osobę budował sam Werner. - Jeśli ty potrzebujesz znać moje, to jestem Klaus - zdradził w końcu, ale ani nie dźwignął się na nogi, ani nie wykonał żadnego innego gestu, który z pewnością należałoby podjąć - rodzice wtłukli mu to do głowy odpowiednie mocno - przedstawiając się komuś. Z tej pozycji wygodnie obserwowało mu się tę panikę, która zawładnęła nieoczekiwanie jego towarzyszem, dlatego ani myślał się podnosić - leżał, marszczył brwi i starał się swoim własnym wyciszeniem przesłać mu może jakąś informację, że wszystko było dobrze i mógł być spokojny.
Przecież Klaus nie chciał zrobić mu krzywdy. Klaus chciał poczuć się przez chwilę kochany - choćby to uczucie było tylko jedną wielką iluzją.
Alfie Buxton
Najczęściej projektował marzenia na te wszystkie osoby, z którymi był na jedną noc; wymyślał scenariusze, płodne i czułe, które rozszerzały kontekst sytuacyjny tego, co razem robili: ich ustami zapraszał siebie samego na długie, wieczorne spacery po mieście, ze splecionymi dłońmi, ich palcami mierzwił własne włosy w pełnym troski i wdzięczności geście, ich ramionami oplatywał się mocno i znikał w bezpiecznym uścisku, który sprawiał, że wszystko to, co na zewnątrz nie było ani trochę istotne ani groźne. Do cna przekonany, że to najwięcej, na ile kiedykolwiek będzie go stać, że to najbliżej miłości, jak będzie dane mu się znaleźć, traktował te iluzje z istnym namaszczeniem, oddając im się całkowicie, jakby były wszystkim, co miał.
To samo robił, niemal automatycznie, z nieznajomym chłopakiem, który leżał teraz u jego boku na tym równo przyciętym trawniku. Choć nie znał nawet jego imienia, wyobrażał sobie, że wie o nim wszystko: że leżeli tutaj każdego dnia australijskiego lata, oglądali niebo, trzymali się za ręce, że witali się zawsze delikatnymi pocałunkami, składanymi na policzkach i przytulali, zasypiając razem w swoich ramionach. Te intymne wizje z pewnością były czymś nie na miejscu, ale Klaus pozwalał im kolonizować swój umysł, przeżywając same wyobrażenia o tym, jak ta sytuacja mogłaby wyglądać w innym świecie, w sposób tak namiętny, jakby rozgrywały się na jawie. To było wstydliwe, oczywiście. Wstydliwe i zwyczajnie nie przystawało, ale przecież dopóki otulało jedynie jego wnętrze, dopóki żywiło się myślami i czuwało zamknięte w wernerowym umyśle, zawsze mógł się tego wyprzeć.
Ale jeszcze nie chciał. Teraz wciąż łowił iskierki ekscytacji i radości, które wywoływała w nim sielskość tego obrazka, teraz rozmyślał o tym, jak to ten nieznajomy chłopak został mu rzucony w ramach chwilowego pocieszenia, więc Klaus teraz mógł natrzeć na niego swoim rozumem i rozebrać, delikatnie i zupełnie niewinnie, z tej obcości. Tak mu się wydawało, kiedy oddawał się całkowicie tej błogości, która owiała go zupełnie nagle ciepłem letniego popołudnia, ale jak każda ułuda, ta także musiała dobiec wreszcie końca - gwałtownie, może nawet z hukiem, kiedy chłopak poderwał się z ziemi jak oparzony, usłyszawszy jego propozycję. Klaus ani drgnął - leżał wciąż na tej trawie, wpatrując się w niego wielkimi, szczenięcymi oczami i uśmiechając łagodnie, zupełnie tak, jakby przed chwilą jego sen o relacji, która nie miała prawa się wydarzyć, nie runął wcale w gruzach.
- Dlaczego tak się boisz? - spytał po prostu, układając sobie dłonie na brzuchu. - Co to za różnica: czy będę znał twoje imię? - dodał jeszcze gładko, bo faktycznie nie widział w tym sensu - ale może to tylko dla tego, że poznanie imienia tego młodzieńca wykrzywiłoby tę wizję, w której jego osobę budował sam Werner. - Jeśli ty potrzebujesz znać moje, to jestem Klaus - zdradził w końcu, ale ani nie dźwignął się na nogi, ani nie wykonał żadnego innego gestu, który z pewnością należałoby podjąć - rodzice wtłukli mu to do głowy odpowiednie mocno - przedstawiając się komuś. Z tej pozycji wygodnie obserwowało mu się tę panikę, która zawładnęła nieoczekiwanie jego towarzyszem, dlatego ani myślał się podnosić - leżał, marszczył brwi i starał się swoim własnym wyciszeniem przesłać mu może jakąś informację, że wszystko było dobrze i mógł być spokojny.
Przecież Klaus nie chciał zrobić mu krzywdy. Klaus chciał poczuć się przez chwilę kochany - choćby to uczucie było tylko jedną wielką iluzją.
Alfie Buxton