said something i did not mean to say, it all came out the wrong way
: 24 paź 2023, 00:58
Dobrze pamiętał te międzykontynentalne rozmowy z Grace. To, jak opowiadał jej o pracy, jak przedstawił jej swoją dziewczynę na wideorozmowie, zanim siostra przyleciała ich odwiedzić. Pamiętał też, jak przyznał się, wcale nie z własnej woli, a właściwie naprowadzony jej pytaniami do tego, że ćpał. Ciężko było nie zauważyć - na przestrzeni zaledwie kilku miesięcy schudł tak, jakby się co najmniej głodził. I niekoniecznie chętnie opowiadał o tym, co robił poza pracą. Przyznał się, bo jej ufał. Bo mieli przecież tę niepisaną, bratnio-siostrzaną zasadę, że pewnych rzeczy się rodzicom nie mówi. Miał to przecież pod kontrolą, bo brał tylko w pracy, co nie? Szkoda tylko, że coraz więcej i więcej czasu tej pracy poświęcał, ignorując wszelkie własne obietnice i umówione rozmowy z siostrą, matką, ojcem. Nie wspominając już o własnej narzeczonej, której oświadczył się niekoniecznie z potrzeby serca, a bardziej w akcie przypieczętowania swoich słów - bo miała być najważniejsza, prawda? Szkoda tylko, że już następnego dnia zniknął na kolejne szesnaście godzin w pracy.
Pamiętał też ten dzień, kiedy ojciec pojawił się nieproszony u progu apartamentu Jethro. Apartamentu, w którym od krótkiego czasu mieszkał sam, bo narzeczona postanowiła zostawić mu pierścionek i krótki list, wyjaśniający jej decyzję. Apartamentu, który był jednym wielkim chaosem, z kokainą rozsypaną na ciemnej, marmurowej powierzchni kuchennej wyspy. Zgodził się na powrótndo Australii, bo innego co miał zrobić? Nie do końca w tamtym momencie była to jego decyzja. Tak samo jak odwyk. Powiedzieć, że poczuł się zdradzony przez Grace to mało. Wtedy, zaślepiony białą mgiełką narkotyzacji i kokainowego głodu zarazem - nie omieszkał powiedzieć jej, co o tym wszystkim myśli. Był zraniony. Zdradzony. Nie ufał jej, bo przecież radził sobie świetnie, a siostra zniszczyła mu życie i pozbawiła go kariery. I przez nią, wcale nie przez własne wybory - bo każdy narkoman musiał mieć winnego - wylądował na odwyku. Na tym wypizdowiu, gdzie nie było nic, ale podobno to taki dobry ośrodek. Tak przynajmniej mówiła ulotka. Detoks był koszmarem. Wyrzygał i wypocił z siebie chyba więcej, niż przez całe życie, gdzieś tam w środku mając jedynie nadzieję, że skończy się to wszystko albo dobrze i po prostu samo przejdzie, albo zejdzie z tego świata. Było mu wszystko jedno, byle się skończyło. Jego ciało było przyzwyczajone do codziennej kreski, do bycia napędzanym przez narkotyk, napoje energetyczne, kawę i jakieś małe, wybiórcze porcje jedzenia, które często i tak lądowały w toalecie. Potem była terapia, której szczerze nienawidził. Całe to gadanie o dwunastu krokach, o zawierzaniu się jakiejś sile wyższej, o naprawianiu błędów. Te wszystkie dramatyczne historie innych ćpunów, którzy tracili wszystko. A nawet więcej niż Jethro. Co on stracił? Posadę w dobrej restauracji? Narzeczoną? Nie stracił rodziny. Nie kradł pieniędzy z torebki matki czy babci. Nie musiał posuwać się do desperackich czynów, by zdobyć kolejną działkę. Nie. On ćpał z własnym przełożonym. Najlepszy towar w mieście. I nigdy nie brakowało mu pieniędzy, czasami miewał wrażenie, że tam zwyczajnie nie pasował. Jakby jego nałóg nie był na tyle dramatyczny, by trafić do tego miejsca.
W tym wszystkim był też Mitch. Rudowłosy chłopak, który dzielił z nim mały, dwuosobowy pokój. Z początku Vermont się do niego nie odzywał, racząc go jedynie zdawkowymi burknięciami raczej, niż odpowiedziami. Nie odzywał się też na terapii, ale gdzieś po drodze, z jakiegoś powodu - może z braku innej możliwości, bo ileż można było milczeć i obrażać się na cały świat - zaczął z nim rozmawiać. Otworzył się najpierw przed nim, trochę w jakiejś próbie generalnie przed opowiedzeniem swojej historii na tej cholernej terapii grupowej. Zaprzyjaźnili się. Wymykali się razem na papierosa, wspierali się w swojej nałogowej niedoli i Jethro nawet obiecał mu, że będzie regularnie dzwonić, kiedy jego pobyt dobiegł końca. Od wyjścia z odwyku myślał o rudzielcu zdecydowanie częsciej, niż by tego chciał. Za często wręcz.
O Grace też myślał. W myśl naprawiania swoich błędów i relacji z bliskimi - nadal był jej winien spotkanie i ogromne przeprosiny za obarczenie jej winą o całe zło tego świata. Teraz był świadomy faktu, że siostra go ratowała, a nie niszczyła mu karierę. Wtedy - nie do końca to wiedział. Zadzwonił więc do niej i zaproponował spotkanie. W kawiarni, na neutralnym gruncie, gdyby palnął znów jakąś głupotę i zrobił z siebie jeszcze większego idiotę, niż dotychczas. Urwał się wcześniej z pracy i skierował się w stronę umówionego miejsca. Stresował się, owszem. Po drodze wypalił jednego papierosa i zatrzymał się jeszcze przed kawiarnią na kolejnego, uprzednio sprawnie go zwijając. Zawsze musiał czymś zajmować ręce. Jeśli nie była to praca, to właśnie zwijał fajki, bądź bawił się żetonem z odwyku w palcach. Wypalił tego papierosa nieco trzęsącymi się dłońmi, starając się mentalnie przygotować na to spotkanie. Do cholery, to przecież tylko jego siostra. Z którą spędził prawie całe życie. Zależało mu, w tym momencie bardziej na czymkolwiek lub kimkolwiek innym. Rzucił peta na chodnik, dogaszając go butem i wszedł do środka kawiarni, rozglądając się za dziewczyną.
— Grace. — kiedy tylko ją zobaczył, rzucił się jej na szyję. W tym momencie uderzyło go, jak bardzo za nią tęsknił i jak głupi był, nie odzywając się przez te wszystkie miesiące. Wypuścił ją ze swojego uścisku dopiero po kilkunastu sekundach i usiadł na krześle naprzeciwko. Westchnął ciężko, a jeden z kącików ust powędrował lekko, nieśmiało do góry w krzywym uśmiechu. — Jestem Ci chyba winien ogromne przeprosiny, co? — zaczął, co by się pozbyć z serca tego, co mu najbardziej ciążyło i doskwierało.
Grace Vermont
Pamiętał też ten dzień, kiedy ojciec pojawił się nieproszony u progu apartamentu Jethro. Apartamentu, w którym od krótkiego czasu mieszkał sam, bo narzeczona postanowiła zostawić mu pierścionek i krótki list, wyjaśniający jej decyzję. Apartamentu, który był jednym wielkim chaosem, z kokainą rozsypaną na ciemnej, marmurowej powierzchni kuchennej wyspy. Zgodził się na powrótndo Australii, bo innego co miał zrobić? Nie do końca w tamtym momencie była to jego decyzja. Tak samo jak odwyk. Powiedzieć, że poczuł się zdradzony przez Grace to mało. Wtedy, zaślepiony białą mgiełką narkotyzacji i kokainowego głodu zarazem - nie omieszkał powiedzieć jej, co o tym wszystkim myśli. Był zraniony. Zdradzony. Nie ufał jej, bo przecież radził sobie świetnie, a siostra zniszczyła mu życie i pozbawiła go kariery. I przez nią, wcale nie przez własne wybory - bo każdy narkoman musiał mieć winnego - wylądował na odwyku. Na tym wypizdowiu, gdzie nie było nic, ale podobno to taki dobry ośrodek. Tak przynajmniej mówiła ulotka. Detoks był koszmarem. Wyrzygał i wypocił z siebie chyba więcej, niż przez całe życie, gdzieś tam w środku mając jedynie nadzieję, że skończy się to wszystko albo dobrze i po prostu samo przejdzie, albo zejdzie z tego świata. Było mu wszystko jedno, byle się skończyło. Jego ciało było przyzwyczajone do codziennej kreski, do bycia napędzanym przez narkotyk, napoje energetyczne, kawę i jakieś małe, wybiórcze porcje jedzenia, które często i tak lądowały w toalecie. Potem była terapia, której szczerze nienawidził. Całe to gadanie o dwunastu krokach, o zawierzaniu się jakiejś sile wyższej, o naprawianiu błędów. Te wszystkie dramatyczne historie innych ćpunów, którzy tracili wszystko. A nawet więcej niż Jethro. Co on stracił? Posadę w dobrej restauracji? Narzeczoną? Nie stracił rodziny. Nie kradł pieniędzy z torebki matki czy babci. Nie musiał posuwać się do desperackich czynów, by zdobyć kolejną działkę. Nie. On ćpał z własnym przełożonym. Najlepszy towar w mieście. I nigdy nie brakowało mu pieniędzy, czasami miewał wrażenie, że tam zwyczajnie nie pasował. Jakby jego nałóg nie był na tyle dramatyczny, by trafić do tego miejsca.
W tym wszystkim był też Mitch. Rudowłosy chłopak, który dzielił z nim mały, dwuosobowy pokój. Z początku Vermont się do niego nie odzywał, racząc go jedynie zdawkowymi burknięciami raczej, niż odpowiedziami. Nie odzywał się też na terapii, ale gdzieś po drodze, z jakiegoś powodu - może z braku innej możliwości, bo ileż można było milczeć i obrażać się na cały świat - zaczął z nim rozmawiać. Otworzył się najpierw przed nim, trochę w jakiejś próbie generalnie przed opowiedzeniem swojej historii na tej cholernej terapii grupowej. Zaprzyjaźnili się. Wymykali się razem na papierosa, wspierali się w swojej nałogowej niedoli i Jethro nawet obiecał mu, że będzie regularnie dzwonić, kiedy jego pobyt dobiegł końca. Od wyjścia z odwyku myślał o rudzielcu zdecydowanie częsciej, niż by tego chciał. Za często wręcz.
O Grace też myślał. W myśl naprawiania swoich błędów i relacji z bliskimi - nadal był jej winien spotkanie i ogromne przeprosiny za obarczenie jej winą o całe zło tego świata. Teraz był świadomy faktu, że siostra go ratowała, a nie niszczyła mu karierę. Wtedy - nie do końca to wiedział. Zadzwonił więc do niej i zaproponował spotkanie. W kawiarni, na neutralnym gruncie, gdyby palnął znów jakąś głupotę i zrobił z siebie jeszcze większego idiotę, niż dotychczas. Urwał się wcześniej z pracy i skierował się w stronę umówionego miejsca. Stresował się, owszem. Po drodze wypalił jednego papierosa i zatrzymał się jeszcze przed kawiarnią na kolejnego, uprzednio sprawnie go zwijając. Zawsze musiał czymś zajmować ręce. Jeśli nie była to praca, to właśnie zwijał fajki, bądź bawił się żetonem z odwyku w palcach. Wypalił tego papierosa nieco trzęsącymi się dłońmi, starając się mentalnie przygotować na to spotkanie. Do cholery, to przecież tylko jego siostra. Z którą spędził prawie całe życie. Zależało mu, w tym momencie bardziej na czymkolwiek lub kimkolwiek innym. Rzucił peta na chodnik, dogaszając go butem i wszedł do środka kawiarni, rozglądając się za dziewczyną.
— Grace. — kiedy tylko ją zobaczył, rzucił się jej na szyję. W tym momencie uderzyło go, jak bardzo za nią tęsknił i jak głupi był, nie odzywając się przez te wszystkie miesiące. Wypuścił ją ze swojego uścisku dopiero po kilkunastu sekundach i usiadł na krześle naprzeciwko. Westchnął ciężko, a jeden z kącików ust powędrował lekko, nieśmiało do góry w krzywym uśmiechu. — Jestem Ci chyba winien ogromne przeprosiny, co? — zaczął, co by się pozbyć z serca tego, co mu najbardziej ciążyło i doskwierało.
Grace Vermont