arise a sitting mine, see you at the bitter end
: 21 paź 2023, 11:13
Nie lubił tych cotygodniowych spotkań Narcotics Anonymous. Nie znosił wręcz tych plastikowych krzeseł, zawsze, rutynowo wręcz ustawianych w kółku. Poszarzałej bieli ścian w pomieszczeniu, tego głupiego stolika z herbatą, kawą i przekąskami. A najbardziej nienawidził tych zwierzeń. Nie tych, które wypowiadali inni - o swoim poprzednim życiu, o uzależnieniu. O tym, jak dotarli do dna i postanawiali kopać jeszcze głębiej. O tym, jak kradli pieniądze z babcinej torebki czy posuwali się do desperackich czynów, by mieć na działkę. O tym, jak to przezwyciężali i jak z tygodnia na tydzień sobie radzili. Tych ludzi podziwiał, bo przecież sam dobrze wiedział, jak ciężko jest pożegnać się z nałogiem. Czy czuł się ponad ich problemy? W końcu on był tym wysoko funkcjonującym ćpunem, który brał, bo przecież musiał. Żeby nie odstawać od reszty ekipy. Żeby wytrzymać ciągłą presję i długie, porąbane godziny w pracy. Nigdy nie brakowało mu na kokainę. Nie używał jej jako swego rodzaju dopalacza na przedłużenie imprezy czy podkręcenie doznań. Czysto pragmatycznie napędzał się nią, tym białym proszkiem, który w założeniu miał pomóc mu osiągnąć szczyty - nie tylko te, związane ze zmysłami, ale i te karierowe. Szło tak dobrze, ale komuś musiało się to nie spodobać.
Najpierw Jej. Potem ojcu. Może wykablowała? A może po prostu ten brak kontaktu - telefon nieodbierany przez ponad dwa tygodnie i informacja o rozstaniu wystarczyły. Nietrudno było zauważyć, że coś było na rzeczy. Ot, bałagan w mieszkaniu, nie taki zwykły nieład, który pojawiał się, kiedy człowiek w domu był tylko spać. Chaos. Wyspa kuchenna z ciemnym, marmurowym blatem (jak przystało na drogie apartamenty) przyprószona kokainą, tak kontrastującą z kolorem kamienia. A w tym wszystkim Jethro, znacznie chudszy niż powinien być, z podkrążonymi oczami, mocno broniący się przed szorstką, acz nadal ojcowską troską.
Odwyk. Kilka miesięcy w z a m k n i ę c i u, z rutynowym jadłospisem, poranną gimnastyką i wszelakimi zajęciami, które miały mu pomóc oderwać myśli od nałogu. Mitch. Kolejne kółeczko terapeutyczne. Rude włosy Mitcha. Kolejny tydzień, kiedy Vermont wybierał milczenie. Długie noce, spędzaniu na rozmowach z Mitchem. Terapia indywidualna. Oczy Mitcha, tatuaże Mitcha i głupie obietnice Jethro. Miał dzwonić, a tego nie robił. Był tchórzem, który nie potrafił się ze sobą pogodzić, a tym bardziej stawić czoła własnym uczuciom.
Już po odwyku, co tydzień słuchał tych historii i zwyczajnie czuł, że tam nie pasuje. Że jego problem jest jakiś taki mniejszy, niż tych wszystkich innych ludzi. Wolał milczeć, nie odzywał się niepytany. Ale chodził. Bo tak przecież powinno się robić. Bo podobno bez tego miał znacznie większe szanse na powrót do nałogu i kolejny turnus na odwyku. Miał zresztą żywy przykład tej zależności w postaci Dicka Remingtona, który najwidoczniej traktował odwyk jak regularne wakacje. Kucharz zarzekał się przecież, że taki nie jest. Ani trochę podobny do Remingtona, jemu by się to nie mogło przytrafić, a w ogóle cała ta historia z jego uzależnieniem - przykra, zasługująca na współczujące pokiwanie głową, jednak gdzieś w środku cisnął się na usta komentarz:
No przecież to nie mógłbym być ja. Kto by się aż tak wpakował w takie świństwo.
No cóż. Życie płata figle, nieprawdaż? Tego dnia po raz kolejny postanowiło sobie zażartować z Jethro. Jak co tydzień - stawił się na tym nieszczęsnym NA, przyszedł jak zawsze ledwie dwie minuty przed rozpoczęciem spotkania, by uniknąć tych niepotrzebnych, uprzejmościowych rozmów i pytań o samopoczucie. Nie to, żeby się od tych ludzi odcinał. On zwyczajnie nie bardzo potrafił z nimi rozmawiać, nie bez powodu jego zawód nie opierał na pracy z klientem, prawda? Zajął więc jedno z wolnych miejsc - wszystko jedno - i usadowił się w miarę wygodnie, na tyle, na ile pozwalał sztywny plastik krzesła. I podniósł spojrzenie, zerkając na miejsce przed sobą. Nie. Nie spodziewał się Dicka tutaj, chociaż, jakby nie patrzeć, to gdzie indziej Remington miał chodzić na terapię?
No żesz kurwa mać.
Przeszło mu przez głowę, kiedy zmarszczył brwi i zacisnął powieki, krzywiąc się tak, jakby nagle bardzo rozbolała go głowa. No przecież teraz nie wyjdzie, nie powinien. I tak było już za późno, Dick przecież siedział naprzeciwko, oczywiście, że go widział. Jet nie był niewidzialny, aczkolwiek bardzo chciałby w tym momencie zniknąć.
— Cześć. — trochę burknął, trochę prychnął, podnosząc spojrzenie na Remingtona. Nie uśmiechało mu się to wszystko, jednak w tym momencie pozostało mu jedynie obracać tę głupią monetę na sześć miesięcy trzeźwości w palcach. Żeby chociaż czymś zająć dłonie, skoro nie mógł tutaj palić.
Dick Remington
Najpierw Jej. Potem ojcu. Może wykablowała? A może po prostu ten brak kontaktu - telefon nieodbierany przez ponad dwa tygodnie i informacja o rozstaniu wystarczyły. Nietrudno było zauważyć, że coś było na rzeczy. Ot, bałagan w mieszkaniu, nie taki zwykły nieład, który pojawiał się, kiedy człowiek w domu był tylko spać. Chaos. Wyspa kuchenna z ciemnym, marmurowym blatem (jak przystało na drogie apartamenty) przyprószona kokainą, tak kontrastującą z kolorem kamienia. A w tym wszystkim Jethro, znacznie chudszy niż powinien być, z podkrążonymi oczami, mocno broniący się przed szorstką, acz nadal ojcowską troską.
Odwyk. Kilka miesięcy w z a m k n i ę c i u, z rutynowym jadłospisem, poranną gimnastyką i wszelakimi zajęciami, które miały mu pomóc oderwać myśli od nałogu. Mitch. Kolejne kółeczko terapeutyczne. Rude włosy Mitcha. Kolejny tydzień, kiedy Vermont wybierał milczenie. Długie noce, spędzaniu na rozmowach z Mitchem. Terapia indywidualna. Oczy Mitcha, tatuaże Mitcha i głupie obietnice Jethro. Miał dzwonić, a tego nie robił. Był tchórzem, który nie potrafił się ze sobą pogodzić, a tym bardziej stawić czoła własnym uczuciom.
Już po odwyku, co tydzień słuchał tych historii i zwyczajnie czuł, że tam nie pasuje. Że jego problem jest jakiś taki mniejszy, niż tych wszystkich innych ludzi. Wolał milczeć, nie odzywał się niepytany. Ale chodził. Bo tak przecież powinno się robić. Bo podobno bez tego miał znacznie większe szanse na powrót do nałogu i kolejny turnus na odwyku. Miał zresztą żywy przykład tej zależności w postaci Dicka Remingtona, który najwidoczniej traktował odwyk jak regularne wakacje. Kucharz zarzekał się przecież, że taki nie jest. Ani trochę podobny do Remingtona, jemu by się to nie mogło przytrafić, a w ogóle cała ta historia z jego uzależnieniem - przykra, zasługująca na współczujące pokiwanie głową, jednak gdzieś w środku cisnął się na usta komentarz:
No przecież to nie mógłbym być ja. Kto by się aż tak wpakował w takie świństwo.
No cóż. Życie płata figle, nieprawdaż? Tego dnia po raz kolejny postanowiło sobie zażartować z Jethro. Jak co tydzień - stawił się na tym nieszczęsnym NA, przyszedł jak zawsze ledwie dwie minuty przed rozpoczęciem spotkania, by uniknąć tych niepotrzebnych, uprzejmościowych rozmów i pytań o samopoczucie. Nie to, żeby się od tych ludzi odcinał. On zwyczajnie nie bardzo potrafił z nimi rozmawiać, nie bez powodu jego zawód nie opierał na pracy z klientem, prawda? Zajął więc jedno z wolnych miejsc - wszystko jedno - i usadowił się w miarę wygodnie, na tyle, na ile pozwalał sztywny plastik krzesła. I podniósł spojrzenie, zerkając na miejsce przed sobą. Nie. Nie spodziewał się Dicka tutaj, chociaż, jakby nie patrzeć, to gdzie indziej Remington miał chodzić na terapię?
No żesz kurwa mać.
Przeszło mu przez głowę, kiedy zmarszczył brwi i zacisnął powieki, krzywiąc się tak, jakby nagle bardzo rozbolała go głowa. No przecież teraz nie wyjdzie, nie powinien. I tak było już za późno, Dick przecież siedział naprzeciwko, oczywiście, że go widział. Jet nie był niewidzialny, aczkolwiek bardzo chciałby w tym momencie zniknąć.
— Cześć. — trochę burknął, trochę prychnął, podnosząc spojrzenie na Remingtona. Nie uśmiechało mu się to wszystko, jednak w tym momencie pozostało mu jedynie obracać tę głupią monetę na sześć miesięcy trzeźwości w palcach. Żeby chociaż czymś zająć dłonie, skoro nie mógł tutaj palić.
Dick Remington