Płonące wiedźmy i goła klata
Powietrze śmierdziało jakby bardziej, a ludzie wciąż byli zaściankowi, no i ta gospodarka jakby lepsza, ale wciąż zdechła. Przyjechał tu niecałe dwa tygodnie temu, a czuł się, jakby był tu dwa lata. Wkurzało go to, że świat się zmienił, ale ta wiocha nie. Wszystko poszło do przodu, ale tutaj wszystko stanęło w miejscu. Wszystkie te gęby takie same, nic się nie zmieniło, wszyscy chodzili jak w letargu, niczym żywe zombie. Bez pomyślunku, byle jakoś przeżyć do kolejnego dnia i tak w kółko.
Christian miał ochotę każdemu dać w mordę.
A może po prostu nie cieszył się z powrotu do domu.
Zniknął na osiem lat i ledwo utrzymywał kontakt z bliskimi. Nowy świat wessał młodego chłopaka ze wsi jak gąbkę; stracił poczucie czasu i trochę rzeczywistości, gdy światła reflektorów na niego padały, a tłum śpiewał wraz z nim. A grał o wszystkim, co go wkurwiało (choć tego wystarczyłoby jeszcze na co najmniej dziesięć albumów) – o wolności i nędzy, o korporacjach, które wysyłały dusze nie tylko z ludzi, ale także z Matki Ziemi i całej reszcie. Nawet zdarzyło mu się nagrać jedną piosenkę o miłości, bo gdy pierwsza adrenalina zeszła to poczuł się samotny. Choć cały czas towarzyszył mu zespół i zakochany tłum, był samotny, jak pustelnik. Najbardziej na świecie. Tęsknił za Rayem i za uczuciami, które im towarzyszyły. I choć nie brakowało osób, które traktowały go jak Boga, nigdy więcej nie poczuł tego, co czuł przy swojej pierwszej miłości. Wkrótce i do tego braku przywykł i jakby przestał go zauważać. Zastąpiły go szybki seks, dzikie koncerty, picie alkoholu i niewielkie łamanie prawa.
Kto by pomyślał, że nie będzie trwało to wiecznie.
Ciasno było w rodzinnej przyczepie i choć kochał rodzinę to musiał od nich odetchnąć. Dlatego siedział teraz na krześle ogrodowym, który zakosił sąsiadowi w pobliżu (przecież nie będzie zasuwał przez miasto z krzesłem, no bez przesady), puszczając z projektora z telefonu (tych nie ukradł) film o czarownicach. Puszczał je z boku ściany opuszczonego budynku, blisko lasku, żłopał piwko i niemal poczuł się trochę lepiej.
Był środek lata i tylko noce przynosiły ulgę. Siedział w przetartych spodenkach i klapkach, a koszulkę z napisem „Fuck world” czy innym inspirującym napisem, niechlujnie przerzucił przez oparcie. W prawej ręce papieros i w lewej piwko. Czas leciał swoim tempem, gdy nagle usłyszał syreny. Lekko się zdziwił, bo w tym miasteczku nigdy nic się nie działo, ale postanowił to zignorować i odpalić kolejnego papierosa. Jednak, sygnał syren był coraz bliżej, aż światła nadjeżdżającego samochodu oślepiły go po twarzy. Skrzywił się i zasłonił oczy dłonią z papierosem, aż lekko skręcili, kierując światło gdzieś obok. Ku jego zdziwieniu, nie pojechali gdzieś dalej, tylko wysiedli. Christian nie widział najlepiej ich twarzy, dalej oślepiony mocnym światłem.
- Nie widziałeś pan gdzieś og… - przerwał, gdy zauważył płonące wiedźmy. Wirtualny ogień pokrywał całą ścianę, a wrzaski z kiepskiej jakości urządzenia brzmiały kiczowato. – Serio?
Christian spojrzał to na wóz strażacki, to na swój film i łącząc kropki w całość, wybuchł gromkim śmiechem. Zaciągnął się papierosem z głupkowatym uśmiechem.
- Dołączacie, czy mogę wrócić do oglądania filmu? Teraz dzieje się najlepsza akcja – zapytał sarkastycznie, gdy powoli wypuszczał dym. - I wyłączcie te światła, bo gorzej widać.
- Sam tu siedzisz? – zapytał jeden ze strażaków, na co dostał obrót oczami, bo co go to interesowało? Na randkę chciał go zaprosić?
- Nie, z twoją córką – prychnął. – Widzisz tutaj kogoś jeszcze? - Ostatnie słowa powiedział już ciszej, bo w końcu wzrok przyzwyczaił się do nieoczekiwanej jasności i zauważył kogoś, przez kogo musiał z wrażenia usiąść ponownie na plastikowym krześle. Wyglądało to, jakby wszystkich olał, ale prawdę mówiąc, trochę zmiękły mu kolana, bo jasne, minęło osiem lat, ale nigdy nie zapomni tej twarzy.
Ray O'brien.
Ray O'Brien