Uśmiechnął się nieznacznie, mimo wszystko zadowolony z tego, jak go poprawiła. Zawsze sobie cenił, gdy ludzie byli dumni z tego, co osiągnęli i nie bali się tego podkreślać. Nie chciałby, żeby jego żona sobie ujmowała, więc słusznie wypomniała mu gafę.
- Wolałbym, żebyś nie zapuszczała się beze mnie do Meksyku - mruknął, wydają ciche cmoknięcie półgębkiem, jakby naprawdę rozważał, że mogłaby się tam faktycznie na te swoje poszukiwania wybrać. Wydawało mu się, że miała dziś dobry humor i przez to on sam zyskiwał coraz lepszy z każdą chwilą. Poza tym jej słowa same w sobie dawały mu jakieś zapewnienie, że nadal jej zależy, a chociaż to żałosne, potrzebował takich dowodów na to, że nadal jest dla niej ważny. Oddalali się od siebie, głupi by tego nie zauważył, chociaż z wszystkich dookoła robili głupców, tylko przed sobą nie mogli grać. Tylko, że w chwilach takich jak ta, wszystko wydawało się takie, jak dawniej. Zupełnie jak wtedy gdy pierwszy raz podwiózł ją samochodem, by nie szła w deszczu i widząc jak przygląda się pracującym wycieraczkom, zastanawiał się, o czym też może rozmyślać, stopniowo zauważając, że mimo swojej gburowatej natury, zamiast wyczekiwać momentu, w którym Janey wysiądzie z jego wozu, skupiał się na tym, co może dziać się w jej głowie. Może już wtedy, obserwując kątem oka jej profil, wiedział, że stanie się dla niego znacznie ważniejsza, niż mógłby przypuszczać? W którymś momencie po prostu zrozumiał, że nie chce jej puszczać, że chce, by przy nim była, że jej potrzebuje i właśnie teraz, w tych chwilach gdy żartowała sobie z niego w sposób, w jaki nikt poza nią nie miał prawa sobie żartować, znów sobie o tym przypominał.
- Czyli umówione, jutro wpadam z wizytacją - zażartował i sam się uśmiechnął, gdy widział, jak robi to jego żona. Sam nie wiedział, co urzekało go bardziej, te momenty gdy była rozpromieniona, czy może te, gdy walcząc o coś przywdziewała pełną determinacji minę, jak wtedy, gdy spotkali się po raz pierwszy.
- Wiem... zawiódłbym się, gdyby wystarczyło - przyznał równie ciepło i spokojnie. Pokochał ją przecież za tą ambicję, więc byłby głupcem, gdyby teraz liczył na to, że z nią wyhamuje. Nawet by tego nie chciał, bo nie byłaby wówczas sobą. Inna sprawa, że faktycznie wolałby, aby realizowała swoje aspiracje na innym polu, na takim, na którym nic by jej nie zagrażało. Mimo to był tu dla niej, nigdzie się nie ruszał, wierzył, że ma tego świadomość, ale nie spodziewał się tego, jaką reakcję jego słowa w niej wywołają. Odruchowo dłonie przesunął wzdłuż jej pleców, by wygodnie umiejscowić je na zagłębieni w talii, po obu jej stronach, dając jej tym dodatkową stabilizację. Zaskoczyła go i przez moment, chociaż nie dłuższy jak dwa uderzenia serca, przyglądał się jej twarzy, analizując słowa, a potem... potem po prostu coś w nim przeskoczyło, jakby w końcu w pełni porzucił rolę sztywnego pracoholika, którą nosił tak często, że czasem zapominał, że jest jeszcze coś poza nią.
- Hej, skarbie... - odezwał się nieco ciszej, jakby te słowa wypowiedziane zbyt głośno miały stracić na delikatności.
- Z niczym nie musisz się poprawiać - zapewnił ją. Była w żałobie, oboje byli. Widział w jakim jest stanie, nie mógł tak po prostu patrzeć jak walczy ze sobą, więc niewiele myśląc jedną rękę przesunął płynnie na jej plecy, a drugą dłonią delikatnie objął jej potylicę, ostrożnie chowając ją w swoim uścisku, licząc, że jeśli nie będzie teraz wystawiona na jego baczne spojrzenie, poczuje się nieco pewniej.
- Ze wszystkim sobie poradzimy - zapewnił ją jeszcze ciszej, delikatnie całując szubek jej głowy, przez moment zastygając w tej pozie, jakby poza nim, Janey i przyjemną nutą jej szamponu nic innego tutaj nie istniało.
- Co by się nie działo, mierzymy się z tym we dwoje - dodał jeszcze, delikatnie gładząc jej plecy. Nie wiedział, czy potrzebowała jego bliskości w takim stopniu, ale... może on sam tego potrzebował? Potrzymać ją w ramionach, na moment zapominając o otoczeniu. Do problemów zdążą jeszcze wrócić, te nie dadzą się odsunąć na dłuższą metę, ale póki co chciał po prostu mieć ją obok.
jane hemingway-winfield