026.
he gives his hand to feel again
like in heaven
{outfit}
Zadzwoniła. I kiedy zobaczył jej numer na wyświetlaczu swojego telefonu, uśmiechnął się, jakby podświadomie wyczuł, że to ona. Zresztą, umawiali się, że to zrobi, a on na swój prywatny telefon nie spodziewał się innych połączeń. Może to smutne, ale całkowicie prawdziwe, że ostatnio nie spodziewał się kontaktu od innych, bliskich mu ludzi. Bliskich w teorii, bo marny był z niego brat, przyjaciel, nawet znajomy. Wyjechał bez pożegnania, targany dość trudnymi emocjami, których nawet nie potrafił sprecyzować. Rozstanie z Louise choć przygnębiające nie było dla niego nowe, dlatego ciągle powtarzał sobie, że wchodzenie drugi raz do tej samej rzeki musiało się tak skończyć. Ktoś całkiem mądry wymyślił to powiedzenie, a ludzie, a zwłaszcza on pchali się w relację, którą stworzyli na podwalinach żalu, smutku, rozpaczy, wściekłości i pewnie też nienawiści. Louise nie mogła mu wybaczyć, a on nie mógł w nieskończoność przepraszać. Był rozgoryczony i chyba ta emocja dominowała w nim najbardziej. Być może dlatego tak łatwo rzucił się w ramiona Callie. Bo był zawiedziony i po raz pierwszy w życiu… nie czuł się winny. W przypadku Wandy, jego poprzedniej partnerki było inaczej. Tutaj wyrzuty sumienia nie dawały mu żyć. To on był przyczyną tych wszystkich kłamstw, a na końcu potraktował ją jak największe zło. To było bardzo nie w porządku i doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Dlatego skoro nie potrafił wchodzić w związki, trwać w nich normalnie, nudnie, ale z miłością, to nie chciał więcej tego robić. Nie zmieniało to faktu, że uśmiechał się na widok Callie, chciał się z nią spotkać, chciał się nią zaopiekować i nie chodziło nawet o jego profesję. Owszem, chciał jej pomóc pod względem medycznym, ale chciał również przy niej
być. Obojętnie czy w roli przyjaciela, czy jakiejkolwiek nienazwanej. Naprawdę lubił z nią rozmawiać, czuł się przy niej świetnie i zamierzał z tego korzystać. Dlatego odebrał, obiecał, że po nią przyjedzie i pokaże jej Sanktuarium w pełnej okazałości.
Właścicielka była jego dobrą znajomą i chyba jedyną osobą, z którą miał stały kontakt. Bo Sanktuarium było miejscem, które go wyleczyło, a koale jego małymi dziećmi, które kochał całym serduchem. Dojechali na miejsce, po drodze rozmawiając o wszystkim i o niczym. Musiał zapytać ją jak się czuła, ale starał się nie drążyć tego tematu. Naprawdę chciał, żeby czuła się przy nim dobrze, chociaż w połowie tak jak on czuł się przy niej. Miał ten przywilej, że mógł wejść wszędzie, dlatego przywitał się z właścicielką, przedstawił jej Callie i poprosił o zgodę na wejście do koali. Kiedy ją otrzymał, poszli do zagrody. –
To jest najlepsza terapia na świecie. Nie dziw się, jeśli uśmiech nie będzie schodził ci z twarzy – ostrzegł, kiedy weszli do środka. Przywitał się ze swoimi podopiecznymi i oczywiście przeprosił, że tak długo go nie było. Kiwnął na Callie, by zbliżyła się do niego i pierwszego zwierzątka, które wziął na ręce.