Sh-sh-sugar glider - she’s a furry little creature in a bird’s disguise
: 31 sie 2023, 22:55
Chłodna, matowo szklana obudowa czarnego telefonu po raz ostatni przesuwa się po skórze finneasowych dłoni, kiedy po uprzedzeniu Montague o swojej obecności pod bramą jego rezydencji, wsuwa urządzenie do tylnej kieszeni od spodni.
Leon myśli, że Finneas otrzymał ważne wezwanie z komendy — w rzeczywistości szatyn przeciął środek nocnej ciszy ze względu na człowieka, którego nie może nawet określić mianem swojego przyjaciela. Nie ma pojęcia, kim takim jest dla niego postawny blondyn o chabrowych oczach, których barwę zna niemal cały świat; i to chyba dlatego nie uświadamia Leonidasa o tej znajomości — nie wie zwyczajnie, w jakie słowa miałby ją ubrać.
Skóra Montague, ta skumulowana wokół dużych, nasyconych kolorem oczu, jest sina — Finneas zauważa to w chwili, w której blondyn otwiera ku niemu samochodowe drzwi i wita się z nim jakimiś długimi słowami. To całkiem zabawne; ostatnio Barrington mówił więcej, chłonąc w odpowiedzi jedynie wrogą ciszę.
Kiedy dojeżdżają na parking okalający ogrodzenie zabezpieczające Tingaree przed niechcianym hałasem i elektrycznym postępem, Finneas zdążył już przyzwyczaić się do willemowego uśmiechu, którym zwykle częstuje widzów przed telewizorami, a także upewnił się, że dzisiejszy Montague skrajnie różni się od tamtego Montague, ze szpitala. Wroga złość chyba w całości zdołała ulecieć z jego sylwetki. — Czyli… co? Użyczasz swojej twarzy do akcji reklamującej sanktuarium i robisz sobie zdjęcia z tymi dużymi chomikami? — pyta, przedzierając się przez ciemny, zroszony srebrnym światłem księżyca gąszcz, prowadzący ich ku sanktuarium. Oparami trzeźwych myśli — tymi, które powinny teraz osłonić się snem — próbuje przypomnieć sobie nazwę, którą Monty określił mu w esemesie to przedziwne zwierzę. — To znaczy z lotopałankami — poprawia się więc, zerkając z zaciekawieniem na objętą nocnym półmrokiem willemową fizjonomię.
Leon myśli, że Finneas otrzymał ważne wezwanie z komendy — w rzeczywistości szatyn przeciął środek nocnej ciszy ze względu na człowieka, którego nie może nawet określić mianem swojego przyjaciela. Nie ma pojęcia, kim takim jest dla niego postawny blondyn o chabrowych oczach, których barwę zna niemal cały świat; i to chyba dlatego nie uświadamia Leonidasa o tej znajomości — nie wie zwyczajnie, w jakie słowa miałby ją ubrać.
Skóra Montague, ta skumulowana wokół dużych, nasyconych kolorem oczu, jest sina — Finneas zauważa to w chwili, w której blondyn otwiera ku niemu samochodowe drzwi i wita się z nim jakimiś długimi słowami. To całkiem zabawne; ostatnio Barrington mówił więcej, chłonąc w odpowiedzi jedynie wrogą ciszę.
Kiedy dojeżdżają na parking okalający ogrodzenie zabezpieczające Tingaree przed niechcianym hałasem i elektrycznym postępem, Finneas zdążył już przyzwyczaić się do willemowego uśmiechu, którym zwykle częstuje widzów przed telewizorami, a także upewnił się, że dzisiejszy Montague skrajnie różni się od tamtego Montague, ze szpitala. Wroga złość chyba w całości zdołała ulecieć z jego sylwetki. — Czyli… co? Użyczasz swojej twarzy do akcji reklamującej sanktuarium i robisz sobie zdjęcia z tymi dużymi chomikami? — pyta, przedzierając się przez ciemny, zroszony srebrnym światłem księżyca gąszcz, prowadzący ich ku sanktuarium. Oparami trzeźwych myśli — tymi, które powinny teraz osłonić się snem — próbuje przypomnieć sobie nazwę, którą Monty określił mu w esemesie to przedziwne zwierzę. — To znaczy z lotopałankami — poprawia się więc, zerkając z zaciekawieniem na objętą nocnym półmrokiem willemową fizjonomię.