every time a siren sounds i wonder if you're around
: 22 maja 2023, 17:12
To wtorkowa, kwietniowa jesień; druga po południu, słońce jeszcze praży się na niebie i rozgrzewa do syku trotuary. We wtorki nigdy nie pojawia się na posterunku policji, przynajmniej nie do szóstej, potem siedzi niemal całą noc, zapijając zwężające się powieki parą ciepłej, hebanowej w swojej goryczy kawy, aż w końcu Frida wygania go w swój charakterystycznie kulturalny sposób, jakby w ogóle można było wyganiać kulturalnie. Nie ma sensu psuć sobie zdrowia, szefie, jesteś jeszcze taki młody, nieświadomie wytyka mu jedyny uwidoczniony mankament jego autorytetu, prześpij się, prześpij, wrócisz jutro, no przecież praca nie ucieknie, po nocach się gorzej myśli. Ja tu już światła wyłączam, no, wychodź, wychodź, a on niechętnie jej słucha, nie przywykł do eskalowania kłótni w momencie, w której nie pożąda jej ta inna osoba.
Drugiego dnia tygodnia nie może spać, jego oczy się nie zamykają — są rozwarte napastliwymi upomnieniami Geralda, Finneas te dni nazywa cienizną; zapożyczył ów słowo z żargonu wojskowego, kiedyś podsłyszał to od żołnierzy, z którymi wybrał się na misje, a z której wrócił z sam; tylko on przeżył. Dopadła cię, co? Ta cienizna, szybko nie puści, trochę zadusi a potem puści, no, w każdym razie wrócisz po więcej, nic z tego nie rozumiał, zapytał. A bo wiesz, tak tutaj nazywamy takich, co za kilka dni kończą służbę, czasem im się wydaje, że jakiś nieistniejący potwór zaciska im swoje szpony na gardle. Dziwne, nie rozumiał. Teraz rozumie, widzi to regularnie co siedem dni, Gerald się irytuje, strofuje go i mityguje, mówi, że oczekiwał czegoś (kogoś) lepszego, że się zawiódł, już kolejny raz, ile jeszcze ma się tak rozczarowywać? Plan się opóźnia, rok temu miał być już w agencji federalnej, nie na policji w takiej dziurze, no on błaga, niech Finneas się otrząśnie. A jednak nie przegonił tej cienizny, przychodzi lojalnie co wtorek i wysłuchuje pretensji, które oplatają mu szyję i wbijają w skórę swoje szpony, bo dokładnie wiedzą, co Finneas myśli: rzucę to, rzucę i wyjadę, nigdy mnie nie znajdą, ale znaleźliby zawsze, poza tym on wcale nie chce tego rzucić. Lubi swoją pracę. Ale nie we wtorki.
Ekran migocze różnymi kolorami; esemesy, połączenia, wiadomości ze świata, alerty pogodowe, przypomnienie o nawodnieniu. Ignoruje, siedzi w kawiarni, herbata stygnie i mętnieje, Gerald ma być za dziesięć minut, musi mu opowiedzieć o spektakularnej klęsce, jaką poniósł w sprawie, która oferowała tak wiele; miała zagwarantować awans, była pewnikiem. Straciliśmy informatora; nie wiem, wyłamał się, po prostu; w sumie to groził jeszcze pozwem, ujawnieniem wszystkiego, że pójdzie do mediów. Nie chce kłamać, ale nie potrafi wyznać prawdy; przecież nie powie swojemu ojcu Geraldowi, że Leon go pocałował, a on się wystraszył i zamarł w bezruchu, więc ten się zezłościł i od kilku dni nie daje znaku życia, unika go, Finneas go szuka, ale na próżno. Wie, że tamtego dnia Leon nie mówił poważnie i że nikomu o tym nie powie, przecież nie chce umierać, a ci z gangu od razu by go dorwali. Nie ma pojęcia jak ubrać to w słowa. Ekran znowu się świeci, Finneas wydaje z siebie jęk irytacji, coś w rodzaju westchnienia, ale jednak nie bardzo, bo nie wciąga powietrza do płuc długo i powolnie, a je sobie brutalnie odbiera. “Dzisiaj nie pracuję, przestańcie do mnie wydzwaniać jak…”, mówi, ale nie dają mu skończyć. Anonimowy donos, biały mężczyzna w średnim wieku wewnątrz domu, podejrzenie morderstwa, padły strzały, otoczyli dom, chodzi o tego znanego Luisa Sancheza, w gangu nazywanego Deltą. “Jadę, zaraz będę, nie róbcie, kurwa, n i c z e g o, dopóki nie przyjadę, rozumiesz? I pod żadnym pozorem, ŻADNYM, nie otwierajcie, cholera, ognia”, nawet nie płaci za herbatę, kelnerka za nim krzyczy, nie słucha jej. Leon, Leon, błagam, niech to będzie ktoś inny, tylko nie ty, idioto.
Samochody synchronicznie rozstępują się w asfaltowym morzu, stroboskop rozdziela ich swoim kolorem, ogłusza wyciem. Finneas rzadko włącza te światła, jeszcze rzadziej dźwięk. Boi się, że nie zdąży; nie zdążył. Są w środku. Miękną mu kolana. “Mówiłem, żeby nie wchodzić” syczy pod nosem, nawet nie wie do kogo i czy ktoś w ogóle go słucha. Przedziera się przez rozwarte drzwi, deski podłogi skrzypią wraz z krokami, ten dom wygląda, jakby miał się zaraz rozlecieć, podobnie jak Finneas. Sylwetka ubrana w żelastwo oplatające nadgarstki go przeraża, prawie krzyczy, ma wrażenie, że patrzy na kreaturę z sennych koszmarów. Krew jest wszędzie; we włosach Leona, na jego skórze, na butach, wsiąkła w ubrania i rozlała się na podłodze, ucieka z powykrzywianej namiastki czegoś, co kiedyś było człowiekiem; teraz w pozycji embrionalnej ułożonej pod oknem. Jezu. Co ty zrobiłeś, co zrobiłeś, do cholery krzyczy na niego w myślach, na żywo nie może; po pierwsze oficjalnie nigdy się nie poznali, po drugie żadne słowa nie chcą przejść mu przez usta. Ale przynajmniej żyje. Boże, bał się, że ściągną go kilkoma precyzyjnymi strzałami, funkcjonariusz Brighton ma do tego talent, zawsze zazdrościł mu tej dokładności.
“Mówiłem, m ó w i ł e m, żeby nie wchodzić, czy ty ogłuchłeś?” pyta i nawet nie słucha wyjaśnień, wyjaśnienia są zbędne, bezwartościowe, nie sprawią, że policjanci tak po prostu przestaną prowadzić Leona do radiowozu, a potem nie zamkną w areszcie i nie skażą w sądzie na dożywocie. Boże, Leon, ty idioto. Jak ja cię kurwa nienawidzę. “Czy to…” pyta, wskazując na denata, w kierunku wyjścia chwilowo nie patrzy. “Tak, szefie, to Luis Sanchez”. Kiwa głową. “Okej, okej, dajcie mi z nim porozmawiać”, funkcjonariusz patrzy na niego jak na wariata. “No przecież nie ze zwłokami, z tym mężczyzną!” jątrzy się, a potem dodaje: “zjebał mi właśnie całe śledztwo!”, a policjant jest już mniej podejrzliwy, rozumie. Chyba zastanawia się, czy powinien upomnieć Finneasa. “Nie rób nic głupiego”, ale nie upomina, jego usta zastygają w połowie rozwarte, wygląda jak opóźniony umysłowo.
Finneas maszeruje przez korytarz desek, wycieraczki, ganku, dwóch stopni, grządek łysiejącej trawy. Chwyta Leona za ramię, odciąga na bok, wszyscy się patrzą; policjanci i cywile, może też duch tego nieboszczyka ze środka, kto wie. “Kurwa. Kurwa Leon”. To im nie pomoże. “Kurwa Leon ja pierdole”. To chyba też nie. Finneas nie przeklina prawie nigdy, przy Lindzie i Geraldzie wcale, w pracy tylko czasem; teraz inwektywy zdają się jedynym językiem, jakim potrafi władać. “Klucz jest w trzeciej doniczce od północy za kuchnią, z tyłu domu” tłumaczy. Nigdy nie zdarzyło mu się zgubić kluczy, ich pozostawienie przed budynkiem uważa za skrajny idiotyzm, niewerbalne zaproszenie do rabunku, ale dziadek uważał inaczej, miał swoją skrytkę, Finneas nie zamierza odbierać mu jej nawet po śmierci. Leon nie rozumie, patrzy na niego trochę nieobecnie, chyba nie jest do końca trzeźwy. “Kurwa, Leon” sam ma ochotę go zabić. Tak naprawdę to nie; właśnie wyrzeka się dla niego każdej zasady nabytej przez dwudziestoośmioletnie życie. “Kurwa, przestańcie tak wlepiać we mnie swoje śliskie spojrzenia, oszaleć można, nikt tego bałaganu nie ogarnie za was, nie stójcie tak głupio” upomina mężczyzn i kobiety odzianych w policyjne uniformy, większość jest od niego starsza, a on strofuje je jak małe dzieci. “Musisz mnie uderzyć. Uderz mnie, a potem pobiegnij tą ścieżką za tobą, nie, nie odwracaj się, oszalałeś? Może ci się uda, musisz być szybki, w lesie ich zgubisz, wiesz jak się dostać do mojego domu. Do nikogo się nie odzywaj, do nikogo nie dzwoń, Leon, ja cię błagam, ten jeden raz posłuchaj, jak ci chociaż trochę na życiu zależy”.
W czarnym niebie da się dostrzec jedno, nie trzeba nawet mrużyć oczu i wytężać wzroku: jest środek nocy. Trzecia trzydzieści trzy, jeśli pragnie się być dokładnym, ale Finneasowi na tym nie zależy; nie, nie, dokładność zostawił daleko za sobą, za drzwiami hebanowego samochodu, którym zaparkował na podjeździe przed swoim domem, wraz ze swoją odznaką inspektora i ułudą karmioną innych od kilku godzin “Leonidas Fitzgerald? Pierwsze słyszę”. Boże, nikt by się chyba tego nie spodziewał, z Finneasem łącznie. “Ten zbiegły morderca? Och, a sprawdzaliście dom inspektora policji? Może tam się chowa” nie pomyśli nikt nigdy. Śmieszne. Tyle że nieszczególnie.
Staje przed drzwiami, boi się wejść, ostatnio ciągle się czegoś boi. Tamtego dnia z Leonem, siebie, swoich uczuć i swojego ciała, rozmowy z Geraldem; tego, że wszystkiego się dowie i że przypisze go do marginesu społecznego, pracy, godzin poza pracą, snu. Wkłada klucz, naciska klamkę. Chryste, ten dzień był taki długi, tyle słów musiał wypowiedzieć po Leona ucieczce, nawet zajrzeć do szpitala, idiotyzm, zrobili mu tomografię głowy, zupełnie niepotrzebnie, przecież uderzenie nie było na tyle silne, Gerald przyjechał do niego do pracy, miał tą swoją niby obojętną, a jednak rozgniewaną minę, prawie z nim nie rozmawiał, tylko się przyglądał, oceniał, krytykował. Pcha drzwi, ustępują.
Drugiego dnia tygodnia nie może spać, jego oczy się nie zamykają — są rozwarte napastliwymi upomnieniami Geralda, Finneas te dni nazywa cienizną; zapożyczył ów słowo z żargonu wojskowego, kiedyś podsłyszał to od żołnierzy, z którymi wybrał się na misje, a z której wrócił z sam; tylko on przeżył. Dopadła cię, co? Ta cienizna, szybko nie puści, trochę zadusi a potem puści, no, w każdym razie wrócisz po więcej, nic z tego nie rozumiał, zapytał. A bo wiesz, tak tutaj nazywamy takich, co za kilka dni kończą służbę, czasem im się wydaje, że jakiś nieistniejący potwór zaciska im swoje szpony na gardle. Dziwne, nie rozumiał. Teraz rozumie, widzi to regularnie co siedem dni, Gerald się irytuje, strofuje go i mityguje, mówi, że oczekiwał czegoś (kogoś) lepszego, że się zawiódł, już kolejny raz, ile jeszcze ma się tak rozczarowywać? Plan się opóźnia, rok temu miał być już w agencji federalnej, nie na policji w takiej dziurze, no on błaga, niech Finneas się otrząśnie. A jednak nie przegonił tej cienizny, przychodzi lojalnie co wtorek i wysłuchuje pretensji, które oplatają mu szyję i wbijają w skórę swoje szpony, bo dokładnie wiedzą, co Finneas myśli: rzucę to, rzucę i wyjadę, nigdy mnie nie znajdą, ale znaleźliby zawsze, poza tym on wcale nie chce tego rzucić. Lubi swoją pracę. Ale nie we wtorki.
Ekran migocze różnymi kolorami; esemesy, połączenia, wiadomości ze świata, alerty pogodowe, przypomnienie o nawodnieniu. Ignoruje, siedzi w kawiarni, herbata stygnie i mętnieje, Gerald ma być za dziesięć minut, musi mu opowiedzieć o spektakularnej klęsce, jaką poniósł w sprawie, która oferowała tak wiele; miała zagwarantować awans, była pewnikiem. Straciliśmy informatora; nie wiem, wyłamał się, po prostu; w sumie to groził jeszcze pozwem, ujawnieniem wszystkiego, że pójdzie do mediów. Nie chce kłamać, ale nie potrafi wyznać prawdy; przecież nie powie swojemu ojcu Geraldowi, że Leon go pocałował, a on się wystraszył i zamarł w bezruchu, więc ten się zezłościł i od kilku dni nie daje znaku życia, unika go, Finneas go szuka, ale na próżno. Wie, że tamtego dnia Leon nie mówił poważnie i że nikomu o tym nie powie, przecież nie chce umierać, a ci z gangu od razu by go dorwali. Nie ma pojęcia jak ubrać to w słowa. Ekran znowu się świeci, Finneas wydaje z siebie jęk irytacji, coś w rodzaju westchnienia, ale jednak nie bardzo, bo nie wciąga powietrza do płuc długo i powolnie, a je sobie brutalnie odbiera. “Dzisiaj nie pracuję, przestańcie do mnie wydzwaniać jak…”, mówi, ale nie dają mu skończyć. Anonimowy donos, biały mężczyzna w średnim wieku wewnątrz domu, podejrzenie morderstwa, padły strzały, otoczyli dom, chodzi o tego znanego Luisa Sancheza, w gangu nazywanego Deltą. “Jadę, zaraz będę, nie róbcie, kurwa, n i c z e g o, dopóki nie przyjadę, rozumiesz? I pod żadnym pozorem, ŻADNYM, nie otwierajcie, cholera, ognia”, nawet nie płaci za herbatę, kelnerka za nim krzyczy, nie słucha jej. Leon, Leon, błagam, niech to będzie ktoś inny, tylko nie ty, idioto.
Samochody synchronicznie rozstępują się w asfaltowym morzu, stroboskop rozdziela ich swoim kolorem, ogłusza wyciem. Finneas rzadko włącza te światła, jeszcze rzadziej dźwięk. Boi się, że nie zdąży; nie zdążył. Są w środku. Miękną mu kolana. “Mówiłem, żeby nie wchodzić” syczy pod nosem, nawet nie wie do kogo i czy ktoś w ogóle go słucha. Przedziera się przez rozwarte drzwi, deski podłogi skrzypią wraz z krokami, ten dom wygląda, jakby miał się zaraz rozlecieć, podobnie jak Finneas. Sylwetka ubrana w żelastwo oplatające nadgarstki go przeraża, prawie krzyczy, ma wrażenie, że patrzy na kreaturę z sennych koszmarów. Krew jest wszędzie; we włosach Leona, na jego skórze, na butach, wsiąkła w ubrania i rozlała się na podłodze, ucieka z powykrzywianej namiastki czegoś, co kiedyś było człowiekiem; teraz w pozycji embrionalnej ułożonej pod oknem. Jezu. Co ty zrobiłeś, co zrobiłeś, do cholery krzyczy na niego w myślach, na żywo nie może; po pierwsze oficjalnie nigdy się nie poznali, po drugie żadne słowa nie chcą przejść mu przez usta. Ale przynajmniej żyje. Boże, bał się, że ściągną go kilkoma precyzyjnymi strzałami, funkcjonariusz Brighton ma do tego talent, zawsze zazdrościł mu tej dokładności.
“Mówiłem, m ó w i ł e m, żeby nie wchodzić, czy ty ogłuchłeś?” pyta i nawet nie słucha wyjaśnień, wyjaśnienia są zbędne, bezwartościowe, nie sprawią, że policjanci tak po prostu przestaną prowadzić Leona do radiowozu, a potem nie zamkną w areszcie i nie skażą w sądzie na dożywocie. Boże, Leon, ty idioto. Jak ja cię kurwa nienawidzę. “Czy to…” pyta, wskazując na denata, w kierunku wyjścia chwilowo nie patrzy. “Tak, szefie, to Luis Sanchez”. Kiwa głową. “Okej, okej, dajcie mi z nim porozmawiać”, funkcjonariusz patrzy na niego jak na wariata. “No przecież nie ze zwłokami, z tym mężczyzną!” jątrzy się, a potem dodaje: “zjebał mi właśnie całe śledztwo!”, a policjant jest już mniej podejrzliwy, rozumie. Chyba zastanawia się, czy powinien upomnieć Finneasa. “Nie rób nic głupiego”, ale nie upomina, jego usta zastygają w połowie rozwarte, wygląda jak opóźniony umysłowo.
Finneas maszeruje przez korytarz desek, wycieraczki, ganku, dwóch stopni, grządek łysiejącej trawy. Chwyta Leona za ramię, odciąga na bok, wszyscy się patrzą; policjanci i cywile, może też duch tego nieboszczyka ze środka, kto wie. “Kurwa. Kurwa Leon”. To im nie pomoże. “Kurwa Leon ja pierdole”. To chyba też nie. Finneas nie przeklina prawie nigdy, przy Lindzie i Geraldzie wcale, w pracy tylko czasem; teraz inwektywy zdają się jedynym językiem, jakim potrafi władać. “Klucz jest w trzeciej doniczce od północy za kuchnią, z tyłu domu” tłumaczy. Nigdy nie zdarzyło mu się zgubić kluczy, ich pozostawienie przed budynkiem uważa za skrajny idiotyzm, niewerbalne zaproszenie do rabunku, ale dziadek uważał inaczej, miał swoją skrytkę, Finneas nie zamierza odbierać mu jej nawet po śmierci. Leon nie rozumie, patrzy na niego trochę nieobecnie, chyba nie jest do końca trzeźwy. “Kurwa, Leon” sam ma ochotę go zabić. Tak naprawdę to nie; właśnie wyrzeka się dla niego każdej zasady nabytej przez dwudziestoośmioletnie życie. “Kurwa, przestańcie tak wlepiać we mnie swoje śliskie spojrzenia, oszaleć można, nikt tego bałaganu nie ogarnie za was, nie stójcie tak głupio” upomina mężczyzn i kobiety odzianych w policyjne uniformy, większość jest od niego starsza, a on strofuje je jak małe dzieci. “Musisz mnie uderzyć. Uderz mnie, a potem pobiegnij tą ścieżką za tobą, nie, nie odwracaj się, oszalałeś? Może ci się uda, musisz być szybki, w lesie ich zgubisz, wiesz jak się dostać do mojego domu. Do nikogo się nie odzywaj, do nikogo nie dzwoń, Leon, ja cię błagam, ten jeden raz posłuchaj, jak ci chociaż trochę na życiu zależy”.
W czarnym niebie da się dostrzec jedno, nie trzeba nawet mrużyć oczu i wytężać wzroku: jest środek nocy. Trzecia trzydzieści trzy, jeśli pragnie się być dokładnym, ale Finneasowi na tym nie zależy; nie, nie, dokładność zostawił daleko za sobą, za drzwiami hebanowego samochodu, którym zaparkował na podjeździe przed swoim domem, wraz ze swoją odznaką inspektora i ułudą karmioną innych od kilku godzin “Leonidas Fitzgerald? Pierwsze słyszę”. Boże, nikt by się chyba tego nie spodziewał, z Finneasem łącznie. “Ten zbiegły morderca? Och, a sprawdzaliście dom inspektora policji? Może tam się chowa” nie pomyśli nikt nigdy. Śmieszne. Tyle że nieszczególnie.
Staje przed drzwiami, boi się wejść, ostatnio ciągle się czegoś boi. Tamtego dnia z Leonem, siebie, swoich uczuć i swojego ciała, rozmowy z Geraldem; tego, że wszystkiego się dowie i że przypisze go do marginesu społecznego, pracy, godzin poza pracą, snu. Wkłada klucz, naciska klamkę. Chryste, ten dzień był taki długi, tyle słów musiał wypowiedzieć po Leona ucieczce, nawet zajrzeć do szpitala, idiotyzm, zrobili mu tomografię głowy, zupełnie niepotrzebnie, przecież uderzenie nie było na tyle silne, Gerald przyjechał do niego do pracy, miał tą swoją niby obojętną, a jednak rozgniewaną minę, prawie z nim nie rozmawiał, tylko się przyglądał, oceniał, krytykował. Pcha drzwi, ustępują.