Make me swim, watch me drown, pull me in down, down, down
: 19 maja 2023, 17:23
W jego sercu od samego początku istniało dla niego miejsce, to jest, od dnia, w którym Emery zobaczył go po raz pierwszy pewnej deszczowej soboty na trasie z Lorne do Cairns.
O godzinie dziesiątej rano MccHaren nie był na nic gotów. Nawet po tym, jak wmusił w siebie zbożowe ciastko oblane paskudnym, za to słodkim, pseudomlecznym ulepkiem i wypił pierwszą kawę, nadal nie czuł się przygotowany na stawanie twarzą w twarz ze światem, a na pewno nie z zauroczeniem tak mocnym, że w całej trwającej kilkanaście sekund bezwzględnego terkotania pociągu po torach i kołatania w ten sam rytm serca epifanii, zdołał ledwo nieelegancko otworzyć usta.
No więc patrzył. No więc, mężczyzna był tam, prawdziwy, wyłowiony snopem światła słonecznego przedzierającego się momentami przez chmury, albo i mu się zdawało, a wszystko to było wytworem jego wyobraźni. To jest, ta jaśniejąca łuna, bo nieznajomy wciąż siedział parę rzędów przed nim i wspierał się skronią o zroszone deszczem okno.
Potrzebował jednego kursu, dokładniej - siedmiu magicznych przystanków by rozpocząć etap fascynacji. Nosił go w sobie do dnia następnego, podczas którego wracając wieczorem tym samym pociągiem wypatrzył, że mężczyzna również skądś wraca, co wywołało w nim bardzo dwojakie odczucie i wrażenie, że wdepnął w coś, czego nie rozumie.
McHaren nie rozumiał wielu rzeczy: różniczkowania, sensu sprzedawania owoców w plastiku, powodu, dla którego trzydzieści pięć ton czystego żelastwa zwanego samolotem unosi się w powietrzu. To były jednak rzeczy, o które na dobrą sprawę zawsze można było kogoś zapytać, podyskutować, zgłębić i machnąć ręką, ale to? Nie. To nie podlegało prostemu pojęciu, toteż postanowił wgryźć się w problem inaczej. Zaczął od kwestionowania tego, co wydawało mu się, że jest, następnie zapieklił się, że być może jednak wcale tego nie ma, tylko po to by logicznie reasumując dojść do wniosku - że no, skoro właśnie temu zaprzeczał, to rzecz istnieć musi. Musi i już! Nie można przecież polemizować z tym, co nie istnieje, tak?
Wspomniana dwojakość też wywoływała w nim podobne sensacje i ją też obchodził naokoło, zabierając się do jej rozpakowywania jak pies do jeża. I tu, cholera jasna i seledynowa, też dumał bez rezultatu, bo jak tu jednocześnie cieszyć się i nie cieszyć?
Tak oto nieświadomy wewnętrznych rozterek i tworzonych naprędce kolaży wymyślonych, potencjalnie nie-niemożliwych ale też niezbyt prawdopodobnych sytuacji McHarena, nieznajomy wykonał z nim jeszcze kilka kursów pociągiem, aż deszczowe lato przeszło w jeszcze bardziej deszczową jesień, a ładna pogoda w Lorne stała się wyłącznie wtrąceniem pomiędzy ulewami i wichurami szarpiącymi wybrzeże oraz jego zbyt lekko odziane ciało.
Etap fascynacji dojrzał do fazy studiowania przypadku, ostrożnego jak na paranoika i nieobytego towarzysko nerda przystało, a w ciągu następnych tygodni powstało co najmniej tuzin szkiców prezentujących owal twarzy, niezbyt wierną replikę mapy piegów, śliczny, prosty nos i kilka poprawek ust, bo ten łuk kupidyna zawsze wychodził nie taki jak trzeba. Oczu nie smagnął ołówkiem nigdy, nawet z grubsza. Nie widział ich dotąd, więc zamiast czynić to, co robił na ogół, to jest - pilnować, by swoim systemem uporządkowany świat pozostawał poukładany i zrekonstruować wyobrażenie - Emery wziął się za to, czego był pewny. Pewny był tylko koronki ciemnych, gęstych rzęs zawiniętych zgrabnie, co było mu dane zobaczyć raz, na parę sekund kiedy wysiadał i basta. Nakreślił je na papierze jeszcze na dworcu, ze szkicownikiem zatkniętym na kolanach w bardzo niewygodnym i niehigienicznym przysiadzie na środku peronu.
Odkąd Pan X - bo tak nazywał nieznajomego czując potrzebę, aby jakoś go tytułować - wszedł bardzo subtelnym klinem w jego codzienność, McHaren zaczął zauważać zachodzące powoli zmiany, co przeraziło go do cna, jako że tych nie znosił. Nie dlatego, że bał się nieuchronnej konieczności aklimatyzowania do owych nowości, ale dlatego, że mogło okazać się, że nic się właśnie nie zmieni i że pomimo starań pozostanie oporny, taki sam i beznadziejny od początku do końca.
W odpowiedzi na ten podskórny lęk w jego domu pojawiło się więcej książek, którymi próbował zapchać sobie czas wolny, ale nawet porywający romans między nauczycielem tańca a jego uczennicą nie wymiótł mu skutecznie z głowy dylematu nad oczami, co ich nigdy nie widział. Za często przekładał opasłe tomiszcze palcem i patrzył martwo w punkt, z myślami pełnymi zastanowień i wariacji na temat tęczówki aby uznać to za normalne. Potem zaś spoglądał na okładkę, uśmiechał się kpiąco, zdejmował z nosa okulary i ocucał się cierpką konstatacją do społu z przegryzanym dla osłodzenia werdyktu ciastkiem.
Mit uwrażliwionej artystycznej miłości wiecznie żywy.
Tak myślał, a dosłownie chwilę później miał ochotę zdzielić się papierową cegłą na odlew w twarz, bo przecież sam zrobił dokładnie to samo. Ożywił największy banał rodem z harlekina i roztkliwiał się nad samym sobą aż do wyhodowania sobie paskudnej, tętniącej w skroniach migreny. Taki był oryginalny.
Rozpoznał symptomy, był przecież nad wszelaki umiar kochliwym człowiekiem bardzo delikatnego i nieodpornego na miłostki serca, a zauroczenia łapał łatwo, tak jak przeziębienia wiosną. Nic zatem dziwnego, no to czym tu się przejmować? Jak zwykle przejdzie za tydzień, może dwa, a przy odrobinie wysiłku dałby przecież radę odwrócić wzrok.
Tamtej soboty Pana X akurat nie było i początkowo Emery pomyślał - no i dobrze - ale już w połowie trasy dotarło do niego, że otóż wcale nie, a nawet jeszcze gorzej. Gdyby nieznajomy jak zwykle pojawił się w pociągu, McHaren mógłby wprowadzić w życie swój genialny plan i być może by go zrealizował, obtrąbiłby sukces i w spokoju spędziłby miły, trochę nudnawy weekend z bratem. Nie wziął w ogóle pod uwagę ewentualności jego nieobecności i ta jedna zmienna zburzyła ów misternie sklecony plan, sprawiając, że poza kociokwikiem i irytacją na nieprzewidywalne zmienne, Emery nie wiedział ani co z tym zrobić ani co o tym myśleć. Nie można ignorować tego, czego nie ma. Tego dziwnego, wciąż nierozpoznanego odczucia również. Mógł za to czuć się przez los bardzo okrutnie i niesprawiedliwie pokrzywdzony, a to z kolei dało się zajeść paczuszką migdałów w cynamonowej czekoladzie.
Po tym jak ani słodycze ani litry zielonej, jaśminowej herbaty nie były w stanie przykryć diagnozy - zauroczenie mocne jak diabli - Emery zaszył się w swoim domu na pełny tydzień.
Mógł zrobić sobie parę dni przerwy od uczelni, i tak był z materiałem do przodu, bo nie tracąc czasu na młodzieńczy promiskuityzm typowy dla wieku studenckiego, częściej wpadał w wir powtarzania notatek i ich przeredagowywania, by były przejrzyste dla kogoś z rozhulanym adhd. Mógł wybrać zaległy urlop w klinice, chociaż i tak zadzwonił koło czwartku zapytać jak ma się Proszka, kotka cudem uratowana od utonięcia, ale to inna historia na inną okazję. Rzecz w tym, że Proszka miała się dobrze i nie wymagała jego obecności, przynajmniej nie aktywnie i nie w tym tygodniu. On, z drugiej ręki, potrzebował tych paru dni z samym sobą, kłębowiskiem pościeli w której bezwstydnie gniazdował na podłodze przed telewizorem oraz pełnego maratonu Supernatural, bo nic tak nie poprawiało mu humoru jak Dean, jego męska szczęka i poczucie humoru rodem z zeszłej dekady. Potrzebował zająć czymś głowę.
W środę odezwały się plecy w okolicach lędźwi i nadwyrężone przesiadywaniem zbyt długo w jednej pozycji mięśnie kapturowe. To oznaczało koniec pierzynowego kokonu, koniec Winchesterów i konieczność wzięcia prysznica.
Bury dres wylądował na pralce, skarpety zrolowane byle jak wpadły prosto do bębna, a klejąca się nieprzyjemnie do ciała koszulka z Batmanem pacnęła o podłogę nie osiągnąwszy celu. Kiedy Emery stanął przed lustrem i ściągnął okulary, z lustra wyjrzała na niego nieco poszarzała twarz człowieka, który zbyt długo opalał się wyłącznie w świetle telewizora i ciemne, zmęczone oczy krótkowidza w opuchniętej ramie z niewyspania. Boże. Na ogół nie był ani szczególnie atrakcyjny ani też brzydki jak noc listopadowa, ale teraz, w tym łazienkowym świetle niepozwalającym ukryć żadnego mankamentu, nawet McHaren sam by się nie przeleciał. To była przykra konkluzja, zmył ją na szczęście razem z potem, zaciekiem z lodów czekoladowych na przedramieniu i ogólnym napięciem obolałych mięśni.
Zastanawiał się czasami i wtedy, gdy stał pod strumieniem wody nasiąkając gorącą wilgocią w najlepsze, jak to jest mieć kogoś, kto wypełniałby domową ciszę. Nie telewizor szumiący w tle, nie rośliny o które należało dbać by raz na jakiś czas zakwitły, ale kogoś z krwi i kości, kto ruszyłby ten przygnębiający bezruch, zainicjował filmowy wieczór albo kłótnię. Awanturę, nawet na pełną skalę, taką z tłuczeniem naczyń jak na filmach, trzaskaniem drzwiami - c o k o l w i e k, ale nie to. Albo jak by to było, zmienić na chwilę obszar codziennych zmartwień, wrócić po zajęciach czy pracy do czegoś konkretnego, zamiast do łatanej byle czym pustki? Kurwa, bardziej prozaicznie, kogoś, z kim łączyłaby go poranna kawa, obowiązek wyrzucania śmieci i regularny, w miarę satysfakcjonujący seks, sporadyczne wyjście ze znajomymi i dwie pary pasujących, tandetnych skarpetek, a…
Wierzgnął i prawie go ten moment zawahania potrącił o zęby, niewiele brakowało żeby grzmotnął o śliskie kafelki.
Za dużo ostatnio myślał, a w jego przypadku takie myślenie bywało niebezpieczne i nie chodziło nawet o wilgotne łazienkowe powierzchnie. Jeszcze by coś zdecydował i kto wie? Coś by się w jego życiu zmieniło.
Od środy praktycznie bez przerwy malował. Jak stanął przed sztalugą popołudniem z paletą w ręku i butelką wina dla natchnienia, tak skończył w nocy z czwartku na piątek, a i to tylko i wyłącznie dlatego, że znów odezwał się pulsujący ból głowy. Czyhał na niego od strony potylicy i po krótkiej grze wstępnej w postaci ucisku rozlał się prawdziwą klamrą palącej migreny, aż go zemdliło. Od dwóch godzin ledwo widział na oczy, chociaż miał na nosie okulary i to na dodatek wyjątkowo czyste. Wtedy, kiedy burza w jego czaszce była jeszcze ledwo niemrawym podszczypywaniem pomyślał, że to od farby, od ostro pachnącej terpentyny i otworzył okno licząc na zbawienny wpływ plus minus świeżego powietrza. Cóż, teraz już wiedział, że to nie było to.
Z niedokończonego obrazu patrzyła na niego twarz o skórze piegowatej jak lastryko, z pustką w miejscu, gdzie powinny znajdować się oczy, a mimo to patrzyła na niego jakoś tak… ?
I ten ? bolał, doprowadzał go na biegun wściekłości, przerzucał w stronę poczucia głębokiej, depresyjnej beznadziei i od tego też być może tak bardzo rozszalała mu się ta migrena.
Huk rozbrzmiał w jego obolałej głowie o wiele głośniej niż w rzeczywistości, kiedy rzucił paletą o zaplamiony zaschniętą farbą nakastlik, bardziej niebezpieczne okazały się rozrzucone beztrosko szkice usiane wokół na podłodze. Wystarczyło, że McHaren postawił jeden nierozważny krok i fiknął, lądując na podłodze twardo wśród szyderczego szelestu kartek. Obraz na krótko rozbłysł mu przed oczami, ból wybuchł nie tylko w głowie, ale miał wrażenie, że w całym jego jestestwie oraz niematerialnej duszy, a chwilę po tym nastąpiła flauta i stracił przytomność.
Obudził się tak jak zaległ, na podłodze, na pogniecionych szkicach i przed sztalugą na którą z otwartego okna padały poranne promienie słońca. Obraz był okropnie rozmazany, widział plamy, feerię małych światełek i na domiar złego wszystkie one wirowały goniąc się bodaj… po suficie. Tak sądził, w końcu był aż nazbyt boleśnie świadom, że leży plecami na twardej dębowej podłodze i to twarzą w górę. Ponoć gdy człowieka zaskakiwała w górach lawina i nie było się pewnym w którą stronę należy kopać, doradzano, aby splunąć. Praktyczne, tu jednak chyba nie potrzebował się do takich środków uciekać, aczkolwiek byłoby to na swój sposób komiczne.
Głowa była cała, chociaż odległym echem odczuwał jeszcze efekty migreny oraz swojego grzmotnięcia o deski, wstydliwego i całe szczęście nikt mu nie świadkował.
Trzeba było wstać, zaprzeć się łokciami, podnieść do siadu co uczynił zbyt szybko, przez co znów zakręcił mu się świat, tak, jakby ktoś wrzucił go do pralki pracującej na pełnych obrotach. Ten świat, mimo, że wirujący i ogólnie rzecz ujmując, ostatnio mało dla niego przyjazny wypadało wyostrzyć, więc obeznany w powodach dla których widział tak jak widział, zaczął po omacku szukać wokół siebie okularów.
Nagły widok wszystkiego wokół w wymiarze HD sprawił, że zabolały go również oczy. Ach, tak, czasami podobno lepiej było nie widzieć.
Mrugnął raz. Mrugnął drugi, zmarszczył się cały na twarzy i stęknął jak pokrzywdzone dziecko, palcami sięgając ku swoim skroniom aby je trochę rozmasować. Sam był sobie winny, był wszakże niekwestionowanym mistrzem w doprowadzaniu się do ruiny w zjawiskowym slowmo. Od wypadku do wypadku, kiedyś niechybnie wpadnie do własnego grobu i z przypadku domknie jeszcze wieko gustownej trumienki.
Te i inne im podobne gorzkie przemyślania upłynęły mu we względnej ciszy przerywanej cichym cmokaniem, stękaniem, fuczeniem, posykiwaniem, aż się McHeren wreszcie w sobie zebrał, spionował i pod ironicznie wiernym w swym faktycznym stanie, niewidzącym spojrzeniu z obrazu posnuł do kołdrzanego kokonu w salonie.
Nie potrafił dokończyć portretu przez kolejny tydzień, chociaż pozornie wszystko było w porządku i od poniedziałku wrócił zarówno na uczelnię jak i do pracy. Solidny guz z tyłu głowy odzywał się od czasu do czasu podobnie jak potrzeba dokończenia pozbawionej oczu twarzy na poddaszu, sęk w tym, że Emery nie potrafił tego zrobić. Chodził więc na zajęcia, uwijał się w lecznicy, był nawet na urodzinach koleżanki z roku gdzie swoją drogą, bawił się świetnie, ale w przerwach pomiędzy byciem duszą towarzystwa, a graniem największego pajaca w grupie zastanawiał się co ma zrobić z tym swoim małym sercowym problemem.
Znów przyszła sobota, znów pojawił się na stacji i wsiadł do tego samego pociągu by bez zaskoczenia stwierdzić, że Pan X tego dnia również jechał w stronę Cairns. Pierwszy raz za to było tak tłoczno by Emery został zmuszony aby stać i to na dodatek nie gdzieś z tyłu, na bezpieczną odległość. Nie! Otóż tym razem tłum pchnął go najpierw fakt, bezpiecznie na bok, aby już po paru minutach płynnego układania się bezkształtnej masy ludzkiej tłuszczy zostać przepchniętym tuż nad siedzenie kogoś, kto codziennie patrzył i jednocześnie nie patrzył na niego z obrazu. Akurat składał jednego ze swoich papierowych żurawi, które McHaren wstydliwie podkradał gdy mężczyzna pozostawiał je na siedzeniu, a które z pietyzmem wieszał później na nitce nad swoim biurkiem, z czego powstało niezłe stadko.
Przez moment sterczał nad nim jak kat nad dobrą duszą, trzymając się kurczowo poręczy i modląc, aby pociągiem nie szarpnęło bo inaczej poleciałby prosto na niego. Żeby jeszcze mógł się chociaż tyłem obrócić, a nie tak do niego wystawać, prosto w profil, niemal na styk, bliżej niż…
Och, żeby to. Nieznajomy właśnie westchnął sobie prosto w szybę parując ją na parę sekund oddechem, a Emery pomyślał, że to słabe miejsce i moment na przysypianie. Pomyślał też, że nie powinny mu się tak pocić ręce, w przedziale powinno być luźniej, a świat nie ma nad nim litości.
W połowie drogi sytuacja niewiele się poprawiła. Nie zrobiło się ani luźniej ani też nie udało mu się obrócić, więc przez większość czasu bezmyślnie gapił się w okno nie widząc nawet mijanych stacji. Tylko on, tłum napierający nieustannie na plecy, jego muza i zarazem utrapienie oraz mechaniczny stukot pędzącego pociągu. W głowie miał pustkę, swój przystanek z roztargnienia pominął, nie miał pojęcia dokąd jedzie, a w lewą łopatkę wbijała mu się morderczo jego własna parasolka.
Automatyczny, płaski kobiecy głos przez interkom poinformował, że zbliżają się do końcowej stacji, a McHaren poczuł jak ciężka klucha najpierw unosi mu się do gardła, po czym okrutnie powoli opada mu na dno żołądka. Jeżeli dotąd sądził, że przez ostatni kwadrans niewiele przechodziło mu przez głowę, tak teraz uleciała mu z niej wszelaka myśl. I ten też moment wybrał sobie nieznajomy, aby ukończyć papierowego żurawia z biletu, ułożyć go równiutko na fotelu z którego wstał, a następnie stanąć twarzą w twarz z kompletnie skołowanym, przerażonym do nienaturalnej bladości Emerym wcementowanym jak żywo w podłogę.
Zadziałał jakiś dziwny automatyzm o jakiego posiadanie nigdy by się nie posądzał. Z chwilą w której mężczyzna wykonał krok do przodu, on jak w tańcu cofnął się by najpierw brzydko podeptać jakiegoś dzieciaka w kaloszach, obrócił się sztywno i wtedy na raz wydarzyły się dwie bardzo ważne rzeczy; jeden przełom i jedno odkrycie.
Moment, w którym na ułamek sekundy zetknęli się piersią w pierś, a guzik koszuli mężczyzny przeszorował mu boleśnie policzek był momentem, w którym serce drgnęło mu i zdawać by się mogło, wyłączyło, albo przeskoczyło o parę uderzeń.
— Głupio — pomyślał McHaren, gdy cały świat jakby wyhamował i zamknął go w tej jednej chwili. Dotąd myślał, że coś takiego ma miejsce wyłącznie w filmach, ale widocznie jego chora wyobraźnia także posiadała dryg do zakrzywiania czasu i przestrzenii. — No. Bardzo głupio.
A potem wzrok powędrował mu w dół i wówczas zobaczył. Zauważył. I zrozumiał.
To zrozumienie niemal zwaliło go z nóg.
Laska. Był niewidomy.
Znów pojawiła się frustrująca dwojakość, bo jednocześnie to spostrzeżenie zmieniało wszystko i… nic. Bardziej denerwowało go to, że sam był aż tak absurdalnie ślepy aby tego nie dostrzec. Złość musiała działać na McHarena stymulująco, bo w bardzo krótkim czasie podjął dwie decyzje i zdążył równie szybko wprowadzić je w czyn; jednym ruchem ręki zgarnął pozostawionego na fotelu żurawia, a chwilę po tym wyskakiwał z pociągu razem z ostatnimi maruderami, co z jakiegoś powodu też się zapomnieli i ociągali z wysiadaniem.
Prędko pożałował, że nie jest wysoki. Nadrabiał za to ten brak wyobraźnią, dlatego zamiast siąść na boku i pogrążyć się w czarnej rozpaczy, Emery odnalazł ruchome schody i począł wypatrywać szaleńczo mężzyzny w tłumie. Spojrzeniem skakał od głowy do głowy, ale oczywiście na nic się to zdało. Większość osób niosła parasole, czym skutecznie ograniczała mu widok.
— No żeż ty, nać twoja mać… — zgrzytał chmurnie pod nosem, ślepiąc i moknąc w najlepsze. Deszcz, perwersyjnie mokry i kleisty wywijał mu loki ekwilibrystycznie w cudaczne esy i floresy, przyklejał cienki sweter do ramion, a jak już porządnie nasiąknął zaczął mu okropnie ciążyć. Na domiar złego schody prawie wciągnęły mu sznurówkę gdy nie poszczycił się uwagą i pominął moment wyjechania na samą górę.
I kiedy już wściekły, mokry i zrezygnowany, bo otóż raz jeden zdobył się na odwagę, na gest, na otworzenie pyska, jedyna szansa ulotniła się i zniknęła mu z oczu.
Stuk. Stuk. Stuk.
Nie zniknęła mu jednak z ucha.
Usłyszał to rytmiczne postukiwanie za sobą. Obrócił się, zatoczył przez rozwiązaną, wygryzioną przez walkę ze schodami sznurówkę i wtedy go dopatrzył; szedł wzdłuż korytarza i lada moment miał zacząć wspinać się na stopnie prowadzące na górę, na ulicę, a tam przez warkot samochodów Emery mógł go już po raz drugi z taką łatwością nie odnaleźć. Nie myśląc zatem zbyt wiele - zwykle funkcjonował albo w trybie rozumowania zbyt mało albo zbyt dużo - puścił się biegiem szturchając bogu ducha winnych przechodniów aż do szczytu schodów, gdzie zdyszany zatrzymał się gwałtownie bo nieznajomy również przystanął.
Na swój sposób to było całkiem romantyczne. Deszcz spływał mu po twarzy z przemoczonych, pociemniałych od wilgoci włosów, swetrzysko ociekało strugami, mokre buty wydawały ten okropny dźwięk pomiędzy mlaskaniem a skrzypieniem, a na policzki wyszły mu jaskrawe rumieńce. Czerwienił się jak obsypana kwiatami pigwa.
— Potrzebujesz parasola?
To było to. To był jego moment, jego złota szansa, jego dwa wymyślone naprędce słowa, którymi miał zmienić świat. Albo nie świat, mógł chociaż sprawić, by nieznajomy przestał brzydko nie zdawać sobie sprawy z jego istnienia, a zaczął myśleć o nim jak o wariacie, co to zaczepia obcych na ulicy oferując swój połamany parasol.
No więc, wreszcie i przede wszystkim - przynajmniej przestał być anonimowy. McHaren nigdy nie lubił szarości.
arlo butler