: 22 cze 2022, 17:49
Miał rację - z sukienkami to ona nie miała głębokiej relacji. Może czasami ubrała jakąś od świetnie, jednak nawet wtedy przez większość czasu były to łaszki pożyczone od Tessy. Jo nie należała do tych kobiecych. wolała postawić na wygodę niż prezencję, za co już nie jeden raz spotkała się z mocną krytyką, jednak całe szczęście za każdym razem spływało to po niej jak po kaczce. Nie przejmowała się opinią większości. Lata w bidulu nauczyły ją wielu rzeczy, a jedną z nich była właśnie głęboka praktyka czystego wyjebanizmu. Bo przecież gdyby brała na siebie każdą krytykę, skończyłaby pewnie gorzej niż własna matka, bo gorzej to już się chyba nie dało.
— To prawda, nie noszę — przytaknęła, przyglądając mu się uważnie. Trochę jednak propsowała te całe wyszywanki. Imponowała jej oryginalność, a w swoim niewielkim gronie ludzi, których przez swoje życie zdążyła poznać, zdecydowanie nikt nie miał takich ani podobnych zajawek. — Ale zawsze możesz mi udziergać jakiś fajny szaliczek, albo spodenki — rzuciła żartobliwie, jednak nie obraźliwie. Serio, totalnie przyjęłaby taki skromny podarunek. Zawsze to jakieś dziesięć dolców w kieszeni, nie? A wychodziło mu to chyba całkiem nieźle. Nie raz widziała sisterke Goldsworthy (bo przecież Calie juz nie ma xd) w pięknych, oryginalnych sukienkach, więc jeśli była to robota Otisa, miał się chłopak czym pochwalić.
A i teraz Jolene również miała się czym pochwalić, bo nie wiem, czy jeszcze pamiętamy z poprzedniego posta, ale jebaniutka trafiła do kosza, zdobywając dla swojej jednoosobowej drużyny cały, wielki PUNKT i tym samym wygrywając ustawiony wcześnie zakład. No chyba nie muszę nawet wspominać, że cieszyła się niczym pięcioletnie dziecko, dostając wymarzone lody, po zjedzeniu wielkiego talerza brukselki. Bo tak właśnie było. Tak się cieszyła. Czy celny rzut był czystym przypadkiem? Najprawdopodobniej, jednak to nie było tutaj istotne.
— No nie mogę. Serio trafiłam! — uśmiechnęła się głupio, czując jak sztywne ramiona Otisa, otulają ją w pasie. Był to chyba pierwszy moment w historii ich znajomości, kiedy ich ciała świadomie i dobrowolnie zetknęły się ze sobą, nie rozpoczynając tym kolejnej słownej bitwy. A i przez kręgosłup Jo przebiegł niewielki prąd ciepła, jednak wystarczająco szybko minął, by ta zdążyła się nim nawet przejąć. Odsunęła się delikatnie, spoglądając cała zadowolona w turkusowe oczy Otisa — Masujesz mi plerki!!! — wyśpiewała, wykonując niewielki taniej triumfu, by już po chwili zostać ZEPCHNIĘTĄ na bok, przez wielkie łapsko przeciwnika. Prychnęła głośno pod nosem i z wciąż zadziorną miną stanęła w bezpiecznej odległości i zarzuciła dłonie na biodra.
Szczerze? Była pewna, że trafi. Przecież trafiał prawie za każdym razem. Nie ważne czy zaraz spod kosza, czy też z drugiego końca boiska - piłka nie opuszczała obręczy, jednak w tym konkretnym przypadku los mu nie sprzyjał. I chyba nie muszę nawet pisać, że Jo nie byłaby sobą, gdyby nie podłapała tematu.
— No nie mogę — ruszyła w jego kierunku. — Król kosza, wielki Otis Jordan, guru i patron pomarańczowych piłek NIE TRAFIŁ! OCZOM NIE WIERZĘ — nabijała się, to fakt. Ale no przecież nie mogła się powstrzymać. Taka okazja była jedna na milion, a skoro zakład to zakład, nie mogła przejść obok tego obojętnie. Pobiegłam zadowolona w stronę krzaków, żeby wygrzebać piłkę i kozłując (już nawet całkiem ładnie i rytmicznie), wróciła przed chłopaka. — Nie martw się, jak mi zrobisz dobry masaż to i tak cię namaluje! — zaproponowała (chyba całkiem fair) układ, po czym ponownie i kompletnie mimowolnie wymalowała na twarzy ten charakterystyczny cwaniacki uśmieszek.
Otis Goldsworthy
— To prawda, nie noszę — przytaknęła, przyglądając mu się uważnie. Trochę jednak propsowała te całe wyszywanki. Imponowała jej oryginalność, a w swoim niewielkim gronie ludzi, których przez swoje życie zdążyła poznać, zdecydowanie nikt nie miał takich ani podobnych zajawek. — Ale zawsze możesz mi udziergać jakiś fajny szaliczek, albo spodenki — rzuciła żartobliwie, jednak nie obraźliwie. Serio, totalnie przyjęłaby taki skromny podarunek. Zawsze to jakieś dziesięć dolców w kieszeni, nie? A wychodziło mu to chyba całkiem nieźle. Nie raz widziała sisterke Goldsworthy (bo przecież Calie juz nie ma xd) w pięknych, oryginalnych sukienkach, więc jeśli była to robota Otisa, miał się chłopak czym pochwalić.
A i teraz Jolene również miała się czym pochwalić, bo nie wiem, czy jeszcze pamiętamy z poprzedniego posta, ale jebaniutka trafiła do kosza, zdobywając dla swojej jednoosobowej drużyny cały, wielki PUNKT i tym samym wygrywając ustawiony wcześnie zakład. No chyba nie muszę nawet wspominać, że cieszyła się niczym pięcioletnie dziecko, dostając wymarzone lody, po zjedzeniu wielkiego talerza brukselki. Bo tak właśnie było. Tak się cieszyła. Czy celny rzut był czystym przypadkiem? Najprawdopodobniej, jednak to nie było tutaj istotne.
— No nie mogę. Serio trafiłam! — uśmiechnęła się głupio, czując jak sztywne ramiona Otisa, otulają ją w pasie. Był to chyba pierwszy moment w historii ich znajomości, kiedy ich ciała świadomie i dobrowolnie zetknęły się ze sobą, nie rozpoczynając tym kolejnej słownej bitwy. A i przez kręgosłup Jo przebiegł niewielki prąd ciepła, jednak wystarczająco szybko minął, by ta zdążyła się nim nawet przejąć. Odsunęła się delikatnie, spoglądając cała zadowolona w turkusowe oczy Otisa — Masujesz mi plerki!!! — wyśpiewała, wykonując niewielki taniej triumfu, by już po chwili zostać ZEPCHNIĘTĄ na bok, przez wielkie łapsko przeciwnika. Prychnęła głośno pod nosem i z wciąż zadziorną miną stanęła w bezpiecznej odległości i zarzuciła dłonie na biodra.
Szczerze? Była pewna, że trafi. Przecież trafiał prawie za każdym razem. Nie ważne czy zaraz spod kosza, czy też z drugiego końca boiska - piłka nie opuszczała obręczy, jednak w tym konkretnym przypadku los mu nie sprzyjał. I chyba nie muszę nawet pisać, że Jo nie byłaby sobą, gdyby nie podłapała tematu.
— No nie mogę — ruszyła w jego kierunku. — Król kosza, wielki Otis Jordan, guru i patron pomarańczowych piłek NIE TRAFIŁ! OCZOM NIE WIERZĘ — nabijała się, to fakt. Ale no przecież nie mogła się powstrzymać. Taka okazja była jedna na milion, a skoro zakład to zakład, nie mogła przejść obok tego obojętnie. Pobiegłam zadowolona w stronę krzaków, żeby wygrzebać piłkę i kozłując (już nawet całkiem ładnie i rytmicznie), wróciła przed chłopaka. — Nie martw się, jak mi zrobisz dobry masaż to i tak cię namaluje! — zaproponowała (chyba całkiem fair) układ, po czym ponownie i kompletnie mimowolnie wymalowała na twarzy ten charakterystyczny cwaniacki uśmieszek.
Otis Goldsworthy